22 cze 2010

Opinia p. L. Żulińskiego na teat wiersza - "Może ostatni…" Izabeli Paluch





Wbiła się w moją bladą twarz
Bezimienna
Ostra jak szkło
By wyssać tę ociupinę
Egoizmu
Utożsamiającego wśród tłumów
Zatruć moje szare oczy
Znam ją?
Czymże jest ta drzazga
Z cierpienia i śmierci?
Dlaczego ja?
Jest przecież wiele
Różowych policzków
We mnie się wbiło…podle
Rani…
Chcę żyć nie otwierając
Papierowych powiek
Bronie się Twoją miłością
Miotam bólu
Lodowe łzy
Zastygają w bezruchu
Ileż można…walczyć?
Po co budzić nowy dzień?
Leżę na białych płótnach
Codziennie chcąc wygrać życie
Ale wielka kumulacja
Znów padła obok
Codziennie czekam z głową
Wbitą w szybę mojego pragnienia
Słońce wesołe kiedyś jak psiak
Teraz igłą mi oczy przeszywa
Może ostatni raz zajaśniało dzisiaj
By ostatnią kroplą mozołu
Tę historię opisać…
Zanim zamknę wszystkie słowa
W zastygłym sercu…

Opinia:

Wiersz o egzystencjalnym niepokoju, o „drzazdze”, która siedzi w każdym z nas, a poetę czyni poetą lub „histerykiem istnienia”. Ta „histeria” właśnie podoba mi się tu najmniej; innymi słowy wiersz wydaje mi się przeegzaltowany. „Miotanie łez”, rozpacz – niestety abstrakcyjna, bo tak naprawdę nie znamy jej powodu... Równocześnie widzę tu talent autorski, predyspozycje twórcze; nie mam zamiaru „dołować” autorki, nie mam powodu – jednak ten tekst nazbyt niepowściągliwy, a emocje zwolnione ze smyczy rozbiegły się na manowce.

13 cze 2010

"Może ostatni…" - Izabela Paluch




Wbiła się w moją bladą twarz
Bezimienna
Ostra jak szkło
By wyssać tę ociupinę
Egoizmu
Utożsamiającego wśród tłumów
Zatruć moje szare oczy
Znam ją?
Czymże jest ta drzazga
Z cierpienia i śmierci?
Dlaczego ja?
Jest przecież wiele
Różowych policzków
We mnie się wbiło…podle
Rani…
Chcę żyć nie otwierając
Papierowych powiek
Bronie się Twoją miłością
Miotam bólu
Lodowe łzy
Zastygają w bezruchu
Ileż można…walczyć?
Po co budzić nowy dzień?
Leżę na białych płótnach
Codziennie chcąc wygrać życie
Ale wielka kumulacja
Znów padła obok
Codziennie czekam z głową
Wbitą w szybę mojego pragnienia
Słońce wesołe kiedyś jak psiak
Teraz igłą mi oczy przeszywa
Może ostatni raz zajaśniało dzisiaj
By ostatnią kroplą mozołu
Tę historię opisać…
Zanim zamknę wszystkie słowa
W zastygłym sercu…

"dwoistość" - Małgorzata Południak




bujam się w oniriadzie
ze względu na osadzony dystans za uszami
sen między ścianą a dźwiękiem z gramofonu

gadamy do siebie
niewiadomo znowu kto kogo zabił
każesz mi milknąć a po chwili
przynosisz śniadanie do łóżka

szorstka nie tylko na łokciach
nie podejmę ścięcia drzewa
musiałabym natychmiast

dopiero rozgarnęłam gwiazdy
w epitafiach alfabetycznie
strugam głupią

"rozwiązanie nie z tego świata" - Małgorzata Południak



nie wiem kto jest słabszy
czy silniejszy rozpętał
burzę kwietniową

popieram kobiety bo są podobne do mnie
sprawiają że decyduję nie tylko o kolorze włosów
i skremowana nie będę udawać papieskich kremówek

Iłłakowiczówna ciągnie mnie do Czarnolasu
Urszulka miałaby szansę gdyby dr House
przyjął ją na oddział
a Małgorzata pijąc mleko z miodem
dręczyłaby omamy pokazami czary mary

sprawa jest poważniejsza
ani król ani prezydent
nie gwarantuje że zadziała na niego
urok osobisty
na pewno nienawiść do ludzi

spotkają się tylko
którym z ojców

"Katakumby" - Maria Kryńska-Szostak



pierwotny zapis

jak wyraz tracący swój kształt
obraz niknących z oczu wież

który pragnę ocalać
jak własne DNA

galaktyczna przestrzeń
jednak rozszerza się
ślad gubi trop

życie wraca do probówki
ogień do wnętrza wulkanu

4 cze 2010

"usypianie zmysłów z braku licencji na zabijanie" – Małgorzata Południak



sądziłam że scena z poranka nie powtórzy zdarzeń
z wczorajszego dnia palce wciąż bolą
przed otwarciem okna zakładam koszulę
na trawniku wylegują się nie tylko psy i koty

sąsiad z naprzeciwka oprowadza wycieczki
podobno jestem pająkiem z kreskówek
odgarnia włosy jakbym rzucała pajęczyny
nie tylko na muchy

wykrzykuje że syn mi jeszcze pokaże
a przecież krasnoludek nie krzywdzi kobiet
jednak na wątrobie wyrastają strajki
bezdomni i idioci z Brukseli

ciągle nie mam pozwolenia na broń

1 cze 2010

"KOBIETY Z TSUNAMI" - Maria Krynska-Szostak





"I Bóg stworzył kobietę... " Roger Vadim



rodzą dzieci pod wodą
wiedzą jak obudzić drzewo
cały las

potrafią nazwać syna
znają położenia geograficzne miast
schematy wiertarek

mają rozpisany czas
na słowa cięższe od powiek

zapas plastrów i szminek
w plecaku kanapkę
i powrotny bilet

dzisiaj je spotkałam
zamiatały morze

Maria Kryńska-Szostak

"Zielono" - Izabela Paluch




Przymyka oczy jak szafiry
Zielono mi…
Nagle błysk rzeczywistości
Wydobywa ze słodkich oparów
Smukłe palce
Nauczyciela wertujące
Bezduszny dziennik pełen glonów
Moja męka…
Jak mała muszka
W pajęczynie
Próbuję zerwać
Sieć pytań
Oblepiających mój
Umysł…
Zielona jak
Szczypiorek na wiosnę
Zielone ściany…
Zielone paprocie…
Zielone jabłko
A w głowie zielona pustka

Nie potrafię… usunąć zieleni
Twoich oczu z mojego
Zielonego serduszka

Opinia p. L. Żulińskiego na temat wiersza: "I z nocy można wydrapać współczucie" - Anny Nogaj




"I z nocy można wydrapać współczucie" - Anna Nogaj



gdyby nie wycie psa który wtórował
dławiącemu łkaniu byłaby tragedia
bo tylko pusto i jeszcze ulica
ta sama kiedy jak na skrzydłach
od siebie do siebie

zobacz
tu są te miejsca pamiętasz
asfalt wybrzusza się pod stopą
pękając cicho jak nabrzmiałe wrzody
nie mogę dalej...

i znowu słychać to żałosne wycie
w nim jest wszystko czego dziś szukałam
to czego w żaden sposób nie da się
wypłakać

nagle sens
bo to ma sens ma sens kiedy się pomyśli
że pies ja i ulica
za marginesem piątku
policzek w najczulszym dotyku
wtulony w światło

nie martw się

łagodnieją oczy bo twoje
ciepło zawsze czułe i moje i nasze
niosę przed sobą z drżeniem jak kaganek
i kołysze kołysze się światłem
rozrywając ciemność

na zawsze na zawsze
na
zawsze

Opinia:

Piękny wiersz - pejzaż metafizycznej samotności we dwoje. Czytam go kilkakrotnie i jakby snuł mi się przed oczyma jakiś senny film reżysera specjalizującego się w rozsuwaniu ciężkich kotar nocy. Jakbym słyszał wycie samotnych wilków w ciemności. To wiersz "zraniony", nie wstydzący się czułego liryzmu, ale jeśli poezja potrafi łowić autonomiczne fluidy duszy i tworzyć obrazy nierzeczywiste, lecz przecież znane nam z własnych nastrojów - to wtedy wiersz staje się i traktatem psychologicznym, i muzyką wnętrza, i refleksją nad własnym pulsem. Takie wiersze, jak ten, przenoszą nas w "myślenie" obrazem, intuicją, echem własnych powidoków i uczuć, ze swej natury romantycznych, a jednak głęboko osadzonych w prawdzie życia, dla której liryka staje się konfesjonałem i krzykiem. Pomaga wydrapywać z nocy współczucie, wydrapywać z siebie - siebie! To jej zwycięstwo nad życiem bez refleksji i życiem bez "drugiego dna". Wyższa szkoła jazdy!

Opinia p. S. Jurkowskiego na temat oowiadania: "Tryptyk z okresu przejrzewania : WSZELKA PRZYZWOITOŚĆ (część pierwsza) - Dagmary Mindy



Tryptyk z okresu przejrzewania : WSZELKA PRZYZWOITOŚĆ (część pierwsza) - Dagmara Minda



Pan Jaworczyk miał 44 lata i był kierowcą autobusu numer 44.
W dniu ukończenia tych nieszczęsnych czterdziestu i czterech lat nie świętował zbytnio, ot, po prostu poszedł z kolegami na piwo, nic więcej. Nikt prócz niego nie zauważył tej niezwykłej zbieżności cyfr: czterech czwórek, które mogą dumnie zaistnieć w całkowicie logicznym i jak najbardziej rzeczywistym zdaniu (takim właśnie jak, egzempli gratia, „Pan Jaworczyk miał 44 lata i był kierowcą autobusu numer 44”). Prawdę mówiąc, nikt nie zwracał uwagi na takie sprawy, jak zbiegi okoliczności płochych czwórek w swych zdaniowych zaprzęgach – mówiąc zaś całkowicie szczerze, nikt również nie zwracał zbytniej uwagi na samego pana Jaworczyka.
Pan Jaworczyk był osobą uległą i ugodową. Ludzie mówili o nim, że jest porządnym i zrównoważonym człowiekiem – i zawsze starał się takim być. A ponieważ tą porządność i zrównoważenie można było osiągnąć przez bycie uległym i ugodowym – pan Jaworczyk takim właśnie się stał. Zawsze bezwolny i do cna kompromisowy, idący na rękę, nie awanturujący się i cichy; bezwolny wobec zaborczej matki, kompromisowy wobec urzędów, idący na rękę kolegom, nie awanturujący się w pracy i cichy wobec rządów twardej ręki własnej żony. Pan Jaworczyk przeżył te swoje czterdzieści i cztery lata całkowicie spokojnie i absolutnie nieciekawie. Był przeciętny przeciętnością szarą i płochą jak zaprzęgnięte w jego autobus czwórki, przeciętny aż do bólu, przeciętny aż do przesady, wręcz nieprzyzwoicie przeciętny; tak przeciętny, że czasami mógłby się ulotnić w powietrzu na samym środku tłocznej ulicy, przepaść w niebycie razem z tą swoją szarą i płochą przeciętnością, najzwyczajniej zaprzestać istnieć – a nikt by tego nie zauważył.
Pan Jaworczyk rzadko się odzywał, a jeśli już wydawał z siebie jakieś dźwięki, były to raczej oszczędne słowa aprobaty lub potwierdzenia. Ludzie nie wymagali od niego więcej, był przecież przeciętny i porządny, więc nie musiał wiele mówić. Znajomi cenili wręcz rozmowy z nim, bo mogli gadać ile dusza zapragnie, a pan Jaworczyk nigdy im nie przeszkadzał. Zawsze mówił tylko rzeczy w stylu:
- Aha.
Albo:
- Ależ oczywiście.
Ewentualnie:
- To bardzo ciekawe.
Natomiast gdy się go o coś pytali, mówił najczęściej:
- Tak, naturalnie.
Dlatego też każdy dogadywał się więc z panem Jaworczykiem wyśmienicie.
Biografia pana Jaworczyka była niezbyt zajmująca – można rzec, zdecydowanie uboga w doniosłe czy ekscytujące wydarzenia. Pan Jaowrczyk po prostu nie brał udziału w takowych, gdyż sam nie bywał doniosły czy ekscytujący – był przecież porządnym i zrównoważonym człowiekiem, nie mógłby sobie na coś takiego pozwolić.
Urodził się czterdzieści i cztery lata temu w swoim własnym domu.
Jego matka zaparła się, że jest przyzwoitą kobietą i nie zamierza pokazywać się obcym ludziom w stanie błogosławionym, gdyż pomimo swej boskiej nazwy nie jest on stanem w żadnej mierze godnym pozazdroszczenia, szczególnie w fazie końcowej. Jak zawsze postawiła na swoim i w swoich własnych czterech ścianach urodziła swemu mężowi, panu Jaworczykowi, potomka płci męskiej, małego Jaworczyka – tak jak przystało na przyzwoitą żonę przyzwoitego męża.
Mały Jaworczyk dorastał w kamienicy w pewnym tłocznym i gwarnym mieście, a okna pokoju chłopca wychodziły na poszarzałą, duszną ulicę, w dzień wiecznie zapchaną niecierpliwie warczącymi samochodami, a w nocy nawiedzaną przez hurkoczące ciężarówki. Z tej codziennej szarości uczył się niczym tabliczki mnożenia na całe życie, jak być szarym i na nic nie narzekać.
Zawsze chciał mieć psa, ale stanowcza matka wytłumaczyła mu zwięźle i jasno, że psa nie sposób mieć w jednopokojowej klitce i żeby sobie jak najszybciej wybił takie pomysły z głowy. Mały Jaworczyk dostosował się całkowicie do zaleceń matki i przez klika miesięcy systematycznie rano i wieczorem wybijał sobie z głowy takie pomysły, dopóki nie wybił z siebie całej pomysłowości do cna.
Gdy mały Jaworczyk stał się większym Jaworczykiem i poszedł do szkoły, usłyszał od pani nauczycielki, że uczy się w tym wielkim, szarym gmachu po to, by znaleźć sobie przyzwoity zawód, a potem wykonywać go przez całe życie, będąc równocześnie użytecznym dla wszystkich wokół. Pani zaznaczyła, iż właśnie na tym polega życie. Pan Jaworczyk bez wahania uwierzył każde słowo nauczycielki, która jeszcze nigdy dotąd go nie okłamała.
Usłuchany i grzeczny chłopczyk długo głowił się, kim mógłby zostać, jak dorośnie, żeby być pożytecznym dla ludzi. Szło mu to niezwykle opornie, bo przecież już dawno wybił sobie wszelkie pomysły z głowy i teraz była ona pusta – choć wybierał i przebierał, obracał myśli na wszystkie strony, za nic nie mógł żadnego pomysłu wśród nich znaleźć. Jednak pewnego razu, gdy razem z matką jechał autobusem do laryngologa, doznał olśnienia. Czym prędzej ukrył je przed czujnym okiem rodzicielki głęboko w zakamarkach umysłu; tam czekało na swój dzień. Dzień ten nadszedł przed maturą, gdy Jaworczyk stał się prawnie pełnoletni wraz z przekroczeniem magicznej granicy lat osiemnastu. Wtedy to rzekł do swoich rodziców:
- Matko, ojcze, chcę zostać kierowcą autobusu.
Rodzice załamali się, słysząc taką decyzję swojego ukochanego, jedynego syna – błagali więc i zaklinali, wyzywali i grozili, starając się wszelkimi sposobami zniechęcić do bycia kimś takim, jak zwykły kierowca autobusu miejskiego – mówili, że to zawód bez przyszłości, mało opłacalny i w ogóle najzwyczajniej nijaki. Ale od Jaworczyka wszystkie słowa rodziców odbijały się jak groch od ściany: decyzja siedziała w nim zbyt wiele lat, zdążyła na dobre się zakorzenić w podatnym chłopcu i niestety nie dało jej się wyrwać z jego umysłu.
Takim sposobem pan Jaworczyk zaraz po zdaniu matury zostawił naukę i zrobił prawo jazdy, a potem został kierowcą autobusu.
Dostał swój własny autobus, którym miał się opiekować, dbać, czyścić, myć, przeglądać i oczywiście jeździć podczas swojej zmiany. Pan Jaworczyk zaprzysiągł swojemu pojazdowi służbowemu dozgonną wierność, której dochowywał równie skrupulatnie, jak tą obiecaną swojej żonie – nigdy nie kupił sobie innego, osobowego wozu, jak i też nigdy nie miał kochanki. A ponieważ nie był człowiekiem pomysłowym, lecz jedynie porządnym i zrównoważonym, jego autobus nie miał żadnych osobistych akcentów przy kabinie kierowcy – ani plakatów, ani naklejek, ani przyczepianych do szyb pluszaków, jak inne autobusy – za to był zawsze nienagannie czysty i nigdy się nie psuł, bo każda wadliwa czy zużyta część zostawała natychmiast wymieniana na nową.
Pan Jaworczyk lubił prowadzić swój autobus i choć często pod koniec dnia czuł się bardzo znużony, ogólnie jego praca całkowicie go zadowalała, bo pojęcie satysfakcji było mu obce, jako zbyt wyzywające. Wiedział z góry, jak i dokąd jedzie, kiedy ma przystanąć i kiedy nacisnąć guzik, którym otwierał drzwi. Lubił jasno określone sytuacje, czuł się wtedy pewnie i bezpiecznie. Cieszył się też, że nie musiał się odzywać do innych – był tylko on, wielkie koło kierownicy i ciągnąca się przed nim droga, zawsze dokądś prowadząca.
Jego żona nie mogła pojąć, jakim cudem nie nudzi go taka praca. Jeśli chodzi o osobę swojego męża, pani Jaworczykowa była wyjątkowo mało pojętna. Gdy się rozgadywała długo i szeroko o najnowszych nowinkach, zakupach, koleżankach i Bóg wie o czym jeszcze, pan Jaworczyk wodził po ścianach niewidzącym wzrokiem, milcząc jak grób. Kiedy zaś miała do niego pretensje, że nie komentuje, ba, nawet nie słucha jej paplaniny – włączał tylko telewizor, rozkładając się wygodnie na kanapie. No cóż, w końcu nie mogła wiedzieć, że jej mąż oświadczył się jej tylko z jednego powodu – uważał, że jedynymi słusznymi nazwiskami są te pochodzące od drzew, a pani Jaworczykowa była z domu Kalina. Wszelkie wady swojej wybranki życia zrzucał na fakt, iż kalina to tylko krzew, a nie drzewo z prawdziwego zdarzenia. A ponieważ był przyzwoitym człowiekiem i nigdy nie wracał pijany, jego żona miała do niego pewien szacunek i prała mu koszule oraz skarpetki, gotowała obiady i prowadziła dom. Urodziła mu również dzieci, syna i córkę, którzy również nie rozumieli swojego milczącego i uległego ojca – zamiast tego włazili mu na głowę przy każdej okazji, wywołując często jej uciążliwe bóle u statecznego i zrównoważonego ojca.
Czas upływał, tak jak i życie pana Jaworczyka. Dzieci dorosły i wyfrunęły z gniazda rodzinnego w świat, pani Jaworczykowa zaś została potrącona przez tramwaj i zmarła w szpitalu od ciężkich obrażeń. W ten sposób pan Jaworczyk jeszcze bardziej umocnił się w swoim przekonaniu o wyższości drzew i autobusów.
Od czasu śmierci jego żony czuł się coraz bardziej niepewnie na drodze, jezdnia nagle stała się obca i niebezpieczna, dom – pusty i zimny. Pan Jaworczyk nie wiedział, dlaczego czuł się tak dziwnie, tak obco, jak nigdy dotąd, jednak najprawdopodobniej była to szara i płocha samotność. Gdy przychodził do cichego, ciemnego mieszkania musiał sam sobie upichcić obiad – i, co najważniejsze, zdecydować, jaką potrawę przyrządzić. To on musiał zacząć wybierać, jakie skarpetki ma włożyć rano i którą koszulę uprasować na dzień następny – wcześniej zarządzała tym wszystkim albo jego matka, albo żona. Wkrótce nabawił się lęków, bał się swoich skarpetek, a na widok koszul robiło mu się niedobrze. Dostał też jadłowstrętu, gdyż również jedzenie zaczęło w nim wywoływać mdłości. Schudł wyraźnie i poszarzał, jak gdyby zapadł się w sobie. Zaprzestał nawet oglądania telewizji, bo nie mógł się zdecydować, który kanał wybrać. Wieczorami siedział bezczynnie w domu, gapiąc się w sufit.
Codziennie rano i wieczorem tęsknił za swoją matką i żoną. A wkrótce zaczął za nimi tęsknić także w nocy i w dzień. W końcu, wraz z rozpoczęciem czterdziestego czwartego roku życia, pan Jaworczyk doszedł do apogeum swojej szarej, zwyczajnej tęsknoty i zrobił coś, co było tak nieprzyzwoite, podniosłe i ekscytujące, że nigdy by się tego po sobie nie spodziewał.
Zawsze gdy jeździł trasą 44-ki, w pewnym momencie mijał się z drugą 44-ką. Lubił mijać inne autobusy, bo jego koledzy po fachu kiwali mu głową, podnosili rękę bądź się uśmiechali. Jednak kierowca tej właśnie mijającej go 44-ki zawsze odrywał całą dłoń od kierownicy i przyjaźnie mu machał – dlatego ilekroć pan Jaworczyk spotykał go na trasie, robiło mu się ciepło na sercu.
Nie znali się bliżej, ale pan Jaworczyk wiedział, że tamten kierowca nazywał się Klonowski. W duchu pan Jaworczyk od razu przerobił go na swojego „drzewnego brata” i tak właśnie zaczął o nim myśleć – jak o bliskim druhu, kimś, kogo znał i z kim miał coś wspólnego, i to nie byle co, lecz nazwisko, jedyne słuszne nazwisko! Od tej pory gdy się mijali, pan Jaworczyk mówił do niego w myślach, odmachując z całego serca:
- Witaj, panie Klonowski!
I od razu jezdnia stawała się stabilna i prosta, droga – jasna i nieskomplikowana, ruchy pana Jaworczyka stawały się pewniejsze i bardziej precyzyjne. Nawet wybieranie skarpetek oraz koszul przestało być takie straszne – po prostu należało zastanowić się, które z nich założyłby pan Klonowski.
W ten sposób pan Klonowski wprosił się, sam o tym nie wiedząc, w przyzwoite życie nienagannego, szarego pana Jaworczyka.
Pan Jaworczyk poprawił się – zaczął więcej jadać, staranniej się ubierać, częściej uśmiechać i potakiwać kolegom, którzy dzięki temu coraz częściej go spostrzegali. Stał się mistrzem uległości i uniżoności, grzecznym jak nikt, niesamowicie przyzwoitym, gorliwie przyzwoitym, można nawet powiedzieć: nieprzyzwoicie przyzwoitym. Pan Klonowski stał się jego obsesją – zamieszkał w myślach pana Jaworczyka, był jedyną osobą, o którą się troszczył. Z utęsknieniem wypatrywał jego autobusu na ulicach, jego życzliwego uśmiechu i drogiej ręki. Ale wkrótce sam widok przestał panu Jaworczykowi wystarczać. Nie widział świata poza panem Klonowskim, z ekstatycznym dreszczem czatował na niego w zajezdni, wypatrując na parkingu, szukając w toaletach. Zaczął nawet śledzić go w drodze do domu: z lubością przypatrywał się, jak pan Klonowski spokojnym krokiem przemierza ulice, wbijał wtedy wzrok w jego wyprostowaną sylwetkę, muskał spojrzeniami krótko obcięte włosy i kształtne uszy.
Pan Jaworczyk wbrew swojej przyzwoitej naturze zakochał się.
W innym mężczyźnie na dodatek.
Lecz nie było to zwykłe zakochanie – był to prawdziwy huragan, żywioł, spalający od środka. Pan Jaworczyk cierpiał w swej ogromnej miłości prawdziwe katusze, ale znosił je bez słowa sprzeciwu, jak zawsze przyjmując pokornie to, co dawał mu los – poza tym każda wyniszczająca chwila bez widoku ukochanego wynagradzana była po stokroć w momentach, gdy się spotykali. Pan Jaworczyk zadręczał się w myślach swoim zakazanym uczuciem, wił się w okowach namiętności, kiedy pragnienie nieugaszonymi falami przelewało się przez jego ciało, blokowało umysł, przyćmiewało zmysły. Pan Jaworczyk był tak przerażony swoim nieprzyzwoitym i niezrównoważonym stanem, że jeszcze bardziej starał się na zewnątrz być takim, jakim być powinien – ale we wnętrzu skrywał nieujarzmione, kotłujące się dzikie żądze, których nikt nie mógłby podejrzewać. Poddawał się temu nieznanemu, pasjonującemu uczuciu każdą myślą i każdym swoim czynem, robiąc dla ukochanego pana Klonowskiego dosłownie wszystko – od prasowania koszul po wciskanie guzika otwierającego drzwi na przystankach.
Wreszcie miłość pana Jaworczyka postanowiła przejść w czyn. Pan Jaworczyk tygodniami zbierał się do tego wielkiego kroku, szykował się jak na wyprawę wojenną, która jednocześnie jest słodkim połączeniem z ukochaną osobą. Roił w swojej głowie, w której nagle uwolniły się pokłady zabitych deskami pomysłów, tysiące możliwości, sytuacji, w których mógłby wyznać swoją żarliwą miłość panu Klonowskiemu. Uczucie pochłonęło go, spalało bezustannie, napędzało do akcji. Życie pana Jaworczyk diametralnie się zmieniło – to nie był już ten mizerny uśmiech na myśl o zbieżności płochych czwórek w jednym logicznym i całkowicie prawdziwym zdaniu – to był wybuch wulkanu, całkowicie nielogiczny i cudownie prawdziwy. Pan Jaworczyk wystawiał się z dreszczem szczęścia na niszczące podmuchy namiętności i pozwalał być kierowanym przez ślepą miłość, szczęśliwy i podniecony.
Wreszcie zdobył w sobie całą szarą nieprzyzwoitość i równie szarą odwagę, która przybrała kolor ulotnego dymu papierosowego, by uczynić wyznanie swojemu wybrankowi serca. Znalazł dogodną sytuację, gdy pan Klonowski poszedł do toalety. Był bardzo wczesny ranek i w zajezdni snuło się ledwie paru kierowców, wyjeżdżały dopiero pierwsze autobusy. Pan Jaworczyk wyśledził moment, kiedy pan Klonowski opuścił kolegów, z którymi omawiał wiadomości z porannej gazety, by skierować się do łazienki. Pan Jaworczyk nieznacznie ruszył za nim, kryjąc się pod ścianami korytarzy niczym cień. Wślizgnął się do ubikacji w chwili, gdy pan Klonowski szczęknął zamkiem zamykanej kabiny. Jednym skokiem pan Jaworczyk zaczaił koło umywalek. Serce biło mu jak oszalałe, omal nie wyskoczyło z piersi, łomocząc i krzycząc głośno, w rozterce pomiędzy ucieczką w pięty a wyrywaniem się ku panu Klonowskiemu.
Odgłos spłuczki zabrzmiały w uszach pana Jaworczyka niczym trąby archaniołów, ogłaszających czterem stronom świata nadejście dnia Sądu Bożego.
Nagle drzwi jednej z kabin otworzyły się i z wnętrza wyłonił się pan Klonowski.
Pan Jaworczyk zacisnął spocone, drżące dłonie, przełknął ślinę, po czym ruszył na miękkich nogach w kierunku pana Klonowskiego.
- Witam kolegę – powiedział lekko zdziwiony pan Klonowski tonem uprzejmym i życzliwym z natury. – Kolega ma do mnie jakąś sprawę?…
Pan Jaworczyk przez moment myślał, że prędzej zadławi się własnym językiem, niż wypowie palące go niczym żywy ogień słowa.
- Kocham cię! Kochaj mię! – wykrzyknął znienacka, rzucając się z wyciągniętymi ramionami na pana Klonowskiego, obejmując go rękami i pokrywając gradem pocałunków.
Pan Klonowski przez moment stał jak słup soli, kompletnie sparaliżowany i zdumiony do granic możliwości, lecz czując na sobie potęgę żaru miłości pana Jaworczyka, z całą mocą odepchnął go od siebie. Taka nieprzyzwoitość! To było zbyt wiele jak na jego koleżeńską uprzejmość, ba!, na wszystkie uprzejmości całego świata! To było ponad wszelkie wyobrażenie! Takie rzeczy! Co ten Jaworczyk sobie wyobraża!
Nawet nie podkasując rękawów, pan Klonowski przyłożył panu Jaworczykowi z lewej i z prawej, podbijając oko i rozkwaszając nos, a potem w świętym oburzeniu wyszedł z łazienki, zostawiając zmiażdżonego, pochlipującego pana Jaworczyka na zimnej posadzce w biało czarną kratę.


Opinia:

Opowiadanie takie, jak biografia pana Jaworczyka. Niezbyt interesujące. Nudne, nierówno pisane, już wydaje się, że jest jakieś zapętlenie, że autor coś odkrył w zakresie fabuły i języka, potem zapaść. Nie zachwyciłem się.

Stefan Jurkowski