26 cze 2009

Tryptyk z okresu przejrzewania : WSZELKA PRZYZWOITOŚĆ (część pierwsza) - Dagmara Minda




Pan Jaworczyk miał 44 lata i był kierowcą autobusu numer 44.
W dniu ukończenia tych nieszczęsnych czterdziestu i czterech lat nie świętował zbytnio, ot, po prostu poszedł z kolegami na piwo, nic więcej. Nikt prócz niego nie zauważył tej niezwykłej zbieżności cyfr: czterech czwórek, które mogą dumnie zaistnieć w całkowicie logicznym i jak najbardziej rzeczywistym zdaniu (takim właśnie jak, egzempli gratia, „Pan Jaworczyk miał 44 lata i był kierowcą autobusu numer 44”). Prawdę mówiąc, nikt nie zwracał uwagi na takie sprawy, jak zbiegi okoliczności płochych czwórek w swych zdaniowych zaprzęgach – mówiąc zaś całkowicie szczerze, nikt również nie zwracał zbytniej uwagi na samego pana Jaworczyka.
Pan Jaworczyk był osobą uległą i ugodową. Ludzie mówili o nim, że jest porządnym i zrównoważonym człowiekiem – i zawsze starał się takim być. A ponieważ tą porządność i zrównoważenie można było osiągnąć przez bycie uległym i ugodowym – pan Jaworczyk takim właśnie się stał. Zawsze bezwolny i do cna kompromisowy, idący na rękę, nie awanturujący się i cichy; bezwolny wobec zaborczej matki, kompromisowy wobec urzędów, idący na rękę kolegom, nie awanturujący się w pracy i cichy wobec rządów twardej ręki własnej żony. Pan Jaworczyk przeżył te swoje czterdzieści i cztery lata całkowicie spokojnie i absolutnie nieciekawie. Był przeciętny przeciętnością szarą i płochą jak zaprzęgnięte w jego autobus czwórki, przeciętny aż do bólu, przeciętny aż do przesady, wręcz nieprzyzwoicie przeciętny; tak przeciętny, że czasami mógłby się ulotnić w powietrzu na samym środku tłocznej ulicy, przepaść w niebycie razem z tą swoją szarą i płochą przeciętnością, najzwyczajniej zaprzestać istnieć – a nikt by tego nie zauważył.
Pan Jaworczyk rzadko się odzywał, a jeśli już wydawał z siebie jakieś dźwięki, były to raczej oszczędne słowa aprobaty lub potwierdzenia. Ludzie nie wymagali od niego więcej, był przecież przeciętny i porządny, więc nie musiał wiele mówić. Znajomi cenili wręcz rozmowy z nim, bo mogli gadać ile dusza zapragnie, a pan Jaworczyk nigdy im nie przeszkadzał. Zawsze mówił tylko rzeczy w stylu:
- Aha.
Albo:
- Ależ oczywiście.
Ewentualnie:
- To bardzo ciekawe.
Natomiast gdy się go o coś pytali, mówił najczęściej:
- Tak, naturalnie.
Dlatego też każdy dogadywał się więc z panem Jaworczykiem wyśmienicie.
Biografia pana Jaworczyka była niezbyt zajmująca – można rzec, zdecydowanie uboga w doniosłe czy ekscytujące wydarzenia. Pan Jaowrczyk po prostu nie brał udziału w takowych, gdyż sam nie bywał doniosły czy ekscytujący – był przecież porządnym i zrównoważonym człowiekiem, nie mógłby sobie na coś takiego pozwolić.
Urodził się czterdzieści i cztery lata temu w swoim własnym domu.
Jego matka zaparła się, że jest przyzwoitą kobietą i nie zamierza pokazywać się obcym ludziom w stanie błogosławionym, gdyż pomimo swej boskiej nazwy nie jest on stanem w żadnej mierze godnym pozazdroszczenia, szczególnie w fazie końcowej. Jak zawsze postawiła na swoim i w swoich własnych czterech ścianach urodziła swemu mężowi, panu Jaworczykowi, potomka płci męskiej, małego Jaworczyka – tak jak przystało na przyzwoitą żonę przyzwoitego męża.
Mały Jaworczyk dorastał w kamienicy w pewnym tłocznym i gwarnym mieście, a okna pokoju chłopca wychodziły na poszarzałą, duszną ulicę, w dzień wiecznie zapchaną niecierpliwie warczącymi samochodami, a w nocy nawiedzaną przez hurkoczące ciężarówki. Z tej codziennej szarości uczył się niczym tabliczki mnożenia na całe życie, jak być szarym i na nic nie narzekać.
Zawsze chciał mieć psa, ale stanowcza matka wytłumaczyła mu zwięźle i jasno, że psa nie sposób mieć w jednopokojowej klitce i żeby sobie jak najszybciej wybił takie pomysły z głowy. Mały Jaworczyk dostosował się całkowicie do zaleceń matki i przez klika miesięcy systematycznie rano i wieczorem wybijał sobie z głowy takie pomysły, dopóki nie wybił z siebie całej pomysłowości do cna.
Gdy mały Jaworczyk stał się większym Jaworczykiem i poszedł do szkoły, usłyszał od pani nauczycielki, że uczy się w tym wielkim, szarym gmachu po to, by znaleźć sobie przyzwoity zawód, a potem wykonywać go przez całe życie, będąc równocześnie użytecznym dla wszystkich wokół. Pani zaznaczyła, iż właśnie na tym polega życie. Pan Jaworczyk bez wahania uwierzył każde słowo nauczycielki, która jeszcze nigdy dotąd go nie okłamała.
Usłuchany i grzeczny chłopczyk długo głowił się, kim mógłby zostać, jak dorośnie, żeby być pożytecznym dla ludzi. Szło mu to niezwykle opornie, bo przecież już dawno wybił sobie wszelkie pomysły z głowy i teraz była ona pusta – choć wybierał i przebierał, obracał myśli na wszystkie strony, za nic nie mógł żadnego pomysłu wśród nich znaleźć. Jednak pewnego razu, gdy razem z matką jechał autobusem do laryngologa, doznał olśnienia. Czym prędzej ukrył je przed czujnym okiem rodzicielki głęboko w zakamarkach umysłu; tam czekało na swój dzień. Dzień ten nadszedł przed maturą, gdy Jaworczyk stał się prawnie pełnoletni wraz z przekroczeniem magicznej granicy lat osiemnastu. Wtedy to rzekł do swoich rodziców:
- Matko, ojcze, chcę zostać kierowcą autobusu.
Rodzice załamali się, słysząc taką decyzję swojego ukochanego, jedynego syna – błagali więc i zaklinali, wyzywali i grozili, starając się wszelkimi sposobami zniechęcić do bycia kimś takim, jak zwykły kierowca autobusu miejskiego – mówili, że to zawód bez przyszłości, mało opłacalny i w ogóle najzwyczajniej nijaki. Ale od Jaworczyka wszystkie słowa rodziców odbijały się jak groch od ściany: decyzja siedziała w nim zbyt wiele lat, zdążyła na dobre się zakorzenić w podatnym chłopcu i niestety nie dało jej się wyrwać z jego umysłu.
Takim sposobem pan Jaworczyk zaraz po zdaniu matury zostawił naukę i zrobił prawo jazdy, a potem został kierowcą autobusu.
Dostał swój własny autobus, którym miał się opiekować, dbać, czyścić, myć, przeglądać i oczywiście jeździć podczas swojej zmiany. Pan Jaworczyk zaprzysiągł swojemu pojazdowi służbowemu dozgonną wierność, której dochowywał równie skrupulatnie, jak tą obiecaną swojej żonie – nigdy nie kupił sobie innego, osobowego wozu, jak i też nigdy nie miał kochanki. A ponieważ nie był człowiekiem pomysłowym, lecz jedynie porządnym i zrównoważonym, jego autobus nie miał żadnych osobistych akcentów przy kabinie kierowcy – ani plakatów, ani naklejek, ani przyczepianych do szyb pluszaków, jak inne autobusy – za to był zawsze nienagannie czysty i nigdy się nie psuł, bo każda wadliwa czy zużyta część zostawała natychmiast wymieniana na nową.
Pan Jaworczyk lubił prowadzić swój autobus i choć często pod koniec dnia czuł się bardzo znużony, ogólnie jego praca całkowicie go zadowalała, bo pojęcie satysfakcji było mu obce, jako zbyt wyzywające. Wiedział z góry, jak i dokąd jedzie, kiedy ma przystanąć i kiedy nacisnąć guzik, którym otwierał drzwi. Lubił jasno określone sytuacje, czuł się wtedy pewnie i bezpiecznie. Cieszył się też, że nie musiał się odzywać do innych – był tylko on, wielkie koło kierownicy i ciągnąca się przed nim droga, zawsze dokądś prowadząca.
Jego żona nie mogła pojąć, jakim cudem nie nudzi go taka praca. Jeśli chodzi o osobę swojego męża, pani Jaworczykowa była wyjątkowo mało pojętna. Gdy się rozgadywała długo i szeroko o najnowszych nowinkach, zakupach, koleżankach i Bóg wie o czym jeszcze, pan Jaworczyk wodził po ścianach niewidzącym wzrokiem, milcząc jak grób. Kiedy zaś miała do niego pretensje, że nie komentuje, ba, nawet nie słucha jej paplaniny – włączał tylko telewizor, rozkładając się wygodnie na kanapie. No cóż, w końcu nie mogła wiedzieć, że jej mąż oświadczył się jej tylko z jednego powodu – uważał, że jedynymi słusznymi nazwiskami są te pochodzące od drzew, a pani Jaworczykowa była z domu Kalina. Wszelkie wady swojej wybranki życia zrzucał na fakt, iż kalina to tylko krzew, a nie drzewo z prawdziwego zdarzenia. A ponieważ był przyzwoitym człowiekiem i nigdy nie wracał pijany, jego żona miała do niego pewien szacunek i prała mu koszule oraz skarpetki, gotowała obiady i prowadziła dom. Urodziła mu również dzieci, syna i córkę, którzy również nie rozumieli swojego milczącego i uległego ojca – zamiast tego włazili mu na głowę przy każdej okazji, wywołując często jej uciążliwe bóle u statecznego i zrównoważonego ojca.
Czas upływał, tak jak i życie pana Jaworczyka. Dzieci dorosły i wyfrunęły z gniazda rodzinnego w świat, pani Jaworczykowa zaś została potrącona przez tramwaj i zmarła w szpitalu od ciężkich obrażeń. W ten sposób pan Jaworczyk jeszcze bardziej umocnił się w swoim przekonaniu o wyższości drzew i autobusów.
Od czasu śmierci jego żony czuł się coraz bardziej niepewnie na drodze, jezdnia nagle stała się obca i niebezpieczna, dom – pusty i zimny. Pan Jaworczyk nie wiedział, dlaczego czuł się tak dziwnie, tak obco, jak nigdy dotąd, jednak najprawdopodobniej była to szara i płocha samotność. Gdy przychodził do cichego, ciemnego mieszkania musiał sam sobie upichcić obiad – i, co najważniejsze, zdecydować, jaką potrawę przyrządzić. To on musiał zacząć wybierać, jakie skarpetki ma włożyć rano i którą koszulę uprasować na dzień następny – wcześniej zarządzała tym wszystkim albo jego matka, albo żona. Wkrótce nabawił się lęków, bał się swoich skarpetek, a na widok koszul robiło mu się niedobrze. Dostał też jadłowstrętu, gdyż również jedzenie zaczęło w nim wywoływać mdłości. Schudł wyraźnie i poszarzał, jak gdyby zapadł się w sobie. Zaprzestał nawet oglądania telewizji, bo nie mógł się zdecydować, który kanał wybrać. Wieczorami siedział bezczynnie w domu, gapiąc się w sufit.
Codziennie rano i wieczorem tęsknił za swoją matką i żoną. A wkrótce zaczął za nimi tęsknić także w nocy i w dzień. W końcu, wraz z rozpoczęciem czterdziestego czwartego roku życia, pan Jaworczyk doszedł do apogeum swojej szarej, zwyczajnej tęsknoty i zrobił coś, co było tak nieprzyzwoite, podniosłe i ekscytujące, że nigdy by się tego po sobie nie spodziewał.
Zawsze gdy jeździł trasą 44-ki, w pewnym momencie mijał się z drugą 44-ką. Lubił mijać inne autobusy, bo jego koledzy po fachu kiwali mu głową, podnosili rękę bądź się uśmiechali. Jednak kierowca tej właśnie mijającej go 44-ki zawsze odrywał całą dłoń od kierownicy i przyjaźnie mu machał – dlatego ilekroć pan Jaworczyk spotykał go na trasie, robiło mu się ciepło na sercu.
Nie znali się bliżej, ale pan Jaworczyk wiedział, że tamten kierowca nazywał się Klonowski. W duchu pan Jaworczyk od razu przerobił go na swojego „drzewnego brata” i tak właśnie zaczął o nim myśleć – jak o bliskim druhu, kimś, kogo znał i z kim miał coś wspólnego, i to nie byle co, lecz nazwisko, jedyne słuszne nazwisko! Od tej pory gdy się mijali, pan Jaworczyk mówił do niego w myślach, odmachując z całego serca:
- Witaj, panie Klonowski!
I od razu jezdnia stawała się stabilna i prosta, droga – jasna i nieskomplikowana, ruchy pana Jaworczyka stawały się pewniejsze i bardziej precyzyjne. Nawet wybieranie skarpetek oraz koszul przestało być takie straszne – po prostu należało zastanowić się, które z nich założyłby pan Klonowski.
W ten sposób pan Klonowski wprosił się, sam o tym nie wiedząc, w przyzwoite życie nienagannego, szarego pana Jaworczyka.
Pan Jaworczyk poprawił się – zaczął więcej jadać, staranniej się ubierać, częściej uśmiechać i potakiwać kolegom, którzy dzięki temu coraz częściej go spostrzegali. Stał się mistrzem uległości i uniżoności, grzecznym jak nikt, niesamowicie przyzwoitym, gorliwie przyzwoitym, można nawet powiedzieć: nieprzyzwoicie przyzwoitym. Pan Klonowski stał się jego obsesją – zamieszkał w myślach pana Jaworczyka, był jedyną osobą, o którą się troszczył. Z utęsknieniem wypatrywał jego autobusu na ulicach, jego życzliwego uśmiechu i drogiej ręki. Ale wkrótce sam widok przestał panu Jaworczykowi wystarczać. Nie widział świata poza panem Klonowskim, z ekstatycznym dreszczem czatował na niego w zajezdni, wypatrując na parkingu, szukając w toaletach. Zaczął nawet śledzić go w drodze do domu: z lubością przypatrywał się, jak pan Klonowski spokojnym krokiem przemierza ulice, wbijał wtedy wzrok w jego wyprostowaną sylwetkę, muskał spojrzeniami krótko obcięte włosy i kształtne uszy.
Pan Jaworczyk wbrew swojej przyzwoitej naturze zakochał się.
W innym mężczyźnie na dodatek.
Lecz nie było to zwykłe zakochanie – był to prawdziwy huragan, żywioł, spalający od środka. Pan Jaworczyk cierpiał w swej ogromnej miłości prawdziwe katusze, ale znosił je bez słowa sprzeciwu, jak zawsze przyjmując pokornie to, co dawał mu los – poza tym każda wyniszczająca chwila bez widoku ukochanego wynagradzana była po stokroć w momentach, gdy się spotykali. Pan Jaworczyk zadręczał się w myślach swoim zakazanym uczuciem, wił się w okowach namiętności, kiedy pragnienie nieugaszonymi falami przelewało się przez jego ciało, blokowało umysł, przyćmiewało zmysły. Pan Jaworczyk był tak przerażony swoim nieprzyzwoitym i niezrównoważonym stanem, że jeszcze bardziej starał się na zewnątrz być takim, jakim być powinien – ale we wnętrzu skrywał nieujarzmione, kotłujące się dzikie żądze, których nikt nie mógłby podejrzewać. Poddawał się temu nieznanemu, pasjonującemu uczuciu każdą myślą i każdym swoim czynem, robiąc dla ukochanego pana Klonowskiego dosłownie wszystko – od prasowania koszul po wciskanie guzika otwierającego drzwi na przystankach.
Wreszcie miłość pana Jaworczyka postanowiła przejść w czyn. Pan Jaworczyk tygodniami zbierał się do tego wielkiego kroku, szykował się jak na wyprawę wojenną, która jednocześnie jest słodkim połączeniem z ukochaną osobą. Roił w swojej głowie, w której nagle uwolniły się pokłady zabitych deskami pomysłów, tysiące możliwości, sytuacji, w których mógłby wyznać swoją żarliwą miłość panu Klonowskiemu. Uczucie pochłonęło go, spalało bezustannie, napędzało do akcji. Życie pana Jaworczyk diametralnie się zmieniło – to nie był już ten mizerny uśmiech na myśl o zbieżności płochych czwórek w jednym logicznym i całkowicie prawdziwym zdaniu – to był wybuch wulkanu, całkowicie nielogiczny i cudownie prawdziwy. Pan Jaworczyk wystawiał się z dreszczem szczęścia na niszczące podmuchy namiętności i pozwalał być kierowanym przez ślepą miłość, szczęśliwy i podniecony.
Wreszcie zdobył w sobie całą szarą nieprzyzwoitość i równie szarą odwagę, która przybrała kolor ulotnego dymu papierosowego, by uczynić wyznanie swojemu wybrankowi serca. Znalazł dogodną sytuację, gdy pan Klonowski poszedł do toalety. Był bardzo wczesny ranek i w zajezdni snuło się ledwie paru kierowców, wyjeżdżały dopiero pierwsze autobusy. Pan Jaworczyk wyśledził moment, kiedy pan Klonowski opuścił kolegów, z którymi omawiał wiadomości z porannej gazety, by skierować się do łazienki. Pan Jaworczyk nieznacznie ruszył za nim, kryjąc się pod ścianami korytarzy niczym cień. Wślizgnął się do ubikacji w chwili, gdy pan Klonowski szczęknął zamkiem zamykanej kabiny. Jednym skokiem pan Jaworczyk zaczaił koło umywalek. Serce biło mu jak oszalałe, omal nie wyskoczyło z piersi, łomocząc i krzycząc głośno, w rozterce pomiędzy ucieczką w pięty a wyrywaniem się ku panu Klonowskiemu.
Odgłos spłuczki zabrzmiały w uszach pana Jaworczyka niczym trąby archaniołów, ogłaszających czterem stronom świata nadejście dnia Sądu Bożego.
Nagle drzwi jednej z kabin otworzyły się i z wnętrza wyłonił się pan Klonowski.
Pan Jaworczyk zacisnął spocone, drżące dłonie, przełknął ślinę, po czym ruszył na miękkich nogach w kierunku pana Klonowskiego.
- Witam kolegę – powiedział lekko zdziwiony pan Klonowski tonem uprzejmym i życzliwym z natury. – Kolega ma do mnie jakąś sprawę?…
Pan Jaworczyk przez moment myślał, że prędzej zadławi się własnym językiem, niż wypowie palące go niczym żywy ogień słowa.
- Kocham cię! Kochaj mię! – wykrzyknął znienacka, rzucając się z wyciągniętymi ramionami na pana Klonowskiego, obejmując go rękami i pokrywając gradem pocałunków.
Pan Klonowski przez moment stał jak słup soli, kompletnie sparaliżowany i zdumiony do granic możliwości, lecz czując na sobie potęgę żaru miłości pana Jaworczyka, z całą mocą odepchnął go od siebie. Taka nieprzyzwoitość! To było zbyt wiele jak na jego koleżeńską uprzejmość, ba!, na wszystkie uprzejmości całego świata! To było ponad wszelkie wyobrażenie! Takie rzeczy! Co ten Jaworczyk sobie wyobraża!
Nawet nie podkasując rękawów, pan Klonowski przyłożył panu Jaworczykowi z lewej i z prawej, podbijając oko i rozkwaszając nos, a potem w świętym oburzeniu wyszedł z łazienki, zostawiając zmiażdżonego, pochlipującego pana Jaworczyka na zimnej posadzce w biało czarną kratę.




Dagmara Minda

Dagmara Minda



"Jestem Kielczanką, studiującą anglistykę na UJ w Krakowie.
Ciągle ubolewam nad tym, że nową Wojewódzką Bibliotekę otworzono
akurat w momencie, kiedy opuszczałam liceum Żeromskiego tuż za płotem.
Ostatnio odwiedziłam po raz pierwszy stronę Biblioteki i oto spotkało mnie przyjemne zaskoczenie. Wbrew obiegowej opinii, że pisarze i poeci w demokratycznej Polsce nie potrafią się odnaleźć, znalazłam linki do kilku kieleckich inicjatyw literackich. Nie rozumiem, dlaczego do tej pory o nich nie słyszałam.

Nie tracąc czasu, wysłałam więc czym prędzej do Parnasu próbkę mojej twórczości. Głównie piszę opowiadania, krótsze lub dłuższe teksty, rzadziej wiersze. Raz na jakiś czas wysyłam któryś z moich tworów na konkurs, zdobywam kolejne nagrody, raz nawet mój tekst został opublikowany w antologii przeznaczonej do sprzedaży (link: http://www.nexto.pl/e-ksiazki/ten_pierwszy__antologia_opowiadan_o_milosci_-_e-book_p10670.xml). To wszystko jednak nie pomaga w zaistnieniu w jakikolwiek sposób. Nigdy nie spotkałam osoby kompetentnej, ze środowiska literackiego, która by mnie oceniła i doradziła. Póki co snuję się po Krakowie, szukając sławetnej bohemy artystycznej, a w wolnych chwilach zajmuję się intensywnym oddychaniem."

"Upragniona miłość" - Joanna Rumińska




Dziewczyna idealna - tak mnie postrzegali wszyscy dookoła. Byłam zabawna, piękna, inteligentna, przyjaźń ze mną oznaczała podniesienie reputacji społecznej, a przynajmniej klasowej. Ikona mody i niezawodna stylistka przyjaciółek, unikająca oczywiście wszelkiego kontaktu ze wszystkimi dziwakami nie mającymi pojęcia, co znaczy dobrze się bawić w piątkowy wieczór i wolącymi ten czas spędzić w towarzystwie książek...

Z pewnością byłam najbardziej rozchwytywaną osobą w szkole i wydaje się, że złapałam pana Boga za nogi. Przebojowości i seksapilu nie jedna mi zazdrościła, ale mi ciągle jednak czegoś brakowało....
W środku roku szkolnego do naszej klasy dałączył nowy kolega. Miał na imię Marek. Ogólnie znudzona już mdłym, jak dla mnie, adorowaniem żółtodziobów łażących za mną, jak cienie, nowy nabytek wzbudził moje zainteresowanie i wydawał się zupełnie inny... taki dojrzały, męski, a jednocześnie wyczuwało się w nim niezwykła wrażliwość. Nauczyciel od polskiego od razu go polubił. Marek pisał wiersze i opowiadania. Należał też do klubu sportowego i trenował aikido. Strasznie mi tym zaimponował i postanowiłam dłużej nie zwlekac... Spytałam go, czy mogę z nim usiąść na polskim, bo za bardzo tego przedmiotu nie rozumiem, a on jest prymusem w tej dziedzinie. Zgodził się od razu i powiedział, że księżniczkom się nie odmawia. Byłam wtedy w siódmym niebie... Wreszcie znalazłam idealnego chłopaka dla siebie. Cóż, moja radość długo nie trwała...
Marek, owszem, pomagał mi, ale nic poza tym. Nie chciał się w żaden sposób do mnie zbliżyć. Uznałam, że to dziwne, bo każdy o mnie marzył, ale zrzuciłam to na nieśmiałość biedaka i postanowiłam sama zagadać o randce. Spytałam, czy ma wolny czas w sobotę, bo akurat wszyscy znajomi są w rozjazdach i nie będę miała co robić. Nigdy nie zapomnę jego odpowiedzi: "Jakbym śmiał moją skromną osobą zawracać Ci głowę? Księżniczce nie przystoi zadawać się z byle kim..." Czułam jednocześnie smutek i wściekłość. Dostałam ewidentnie kosza... Nie mogłam dać po sobie poznać, że mnie zranił. Odpowiedziałam: "No, tak. Gdzie ja miałam głowę. Chyba musiałam być naprawdę zdesperowana, by Ci to zaproponować". Od tego momentu przez dłuższy czas przestałam się do niego odzywać. Nie mogłam sobie wybić z głowy jego słów. Wciąż tak samo bolało... Jednak prawdziwe cierpienie było dopiero przedemną...
Pewnego dnia po Marka do szkoły przyszła dziewczyna. Nie znając jej jeszcze już czułam nienawiść... Była piękna, ale prostacka. Od razu znalazła wspólny język z woźnym. Nie mogłam uwierzyć, jak on mógł woleć ją... Ja byłam od nie 100 razy lepsza pod każdym względem...
Złość zaczęła we mnie z czasem zwrastać. Nie potrafiłam tego zaakceptować.
Pod koniec ferii zimowych szkoła organizowała letnią naukę pływania. Ja byłam najlepszą pływaczką w szkole, dlatego się zgłosiłam, do roli instruktora, pomagającego moim mniej uzdolnionym kolegą. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Marek przyszedł z Nią! całowali się, ona nie mogła się od niego odkleić, z resztą on wcale tego nie chciał. Mówiła coś o tym, jakie to pyszne pierogi przyrządza jej mama, a on słuchał z zainteresowaniem. Nie zauważyli mnie, więc musiałam dać znać o swoim istnieniu, choć najchętniej zapadłabym się pod ziemię albo ich wysłała na księżyc. Podeszłam jednak nieśmiało( co nie jest zupełnie w moim stylu) i przywitałam się z nimi. Ona jakby ucieszyła się na mój widok i zaraz zaczęła mi prawić komplementy: "Jakie ty masz śliczne włosy! Nie to, co moje kudły..." Marek zaraz się wtrącił i rzekł: "Kiedy ja kocham te Twoje niesforne kosmyki! I nie waż się ich ścinać, mój Kudłaczu." "Kudłaczu?? Jakie to żałosne..."- pomyślałam sobie. Jak można woleć rozczochrany nieład od profesjonalnie wymodelowanych włosów?? Z wymuszonym uśmiechem oddaliłam się od nich, mówiąc, że mam tu sporo obowiązków jako instruktorka. Po chwili wokół niej zebrały się wszystkie typowe "lalki Barbie"(swego czasu moje przyjaciółki) z naszej szkoły. Były zaciekawione dziwną, nietypową dziewczyną różniącą się praktycznie wszystkim od nich. Postanowiły sobie z niej zadrwić i myśląc, że nie miała jeszcze styczności z takim basenem zaczęły ją przekonywać, że aby się lepiej oswoić z wodą, trzeba od razu skoczyć z dużej wysokości. Ja się nie wtrąciłam do tej intrygi, choć również nie zrobiłam nic, by im w tym przeszkodzić. Nawet mnie to trochę rozbawiło, ale nie sądziłam, że ona weźmie to na poważnie. Przecież każdy głupi by wyczuł, że one się nabijają... Może własnie dlatego chciała im udowodnić, że potrafi skoczyć. Marek w tym czasie był w szatni, a ja z daleka widziałam Agę stojącą na skoczni. Pomyślałam, że pewnie ma doświadczenie, skoro przygotowuje się do skoku z takiej wysokości. Nie przyszło mi nawet na myśl, że uwierzyła w słowa dziewczyn albo, chce im udowodnić, że wykona dobry skok, choć robi to pierwszy raz w życiu! Długo nie trzeba było czekać na tragedię....
Dziewczyna zaczęła się topić. Nie zastanawiając się długo, poleciałam jej na ratunek. Udzieliłam pierwszej pomocy i jakoś odzyskała przytomność. Marek gdy tylko usłyszał jej płacz, pojawił się tuż obok. "Boże, co się stało??" - krzyczał. Ja nie byłam w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Aga jęczała z bólu. Powiedziała, że nie ma czucia w nogach. Przeraziłam się... Jedna z moich kumpel podbiegła do mnie i wyjaśniła, że nie sądziła w aż tak wielką naiwność dziewczyny. Wtedy zrozumiałam, że gdybym jej nie zostawiała jej samej i potraktowała poważnie jej łatwowierność, pewnie nic by się nie stało...
Agę zabrała karetka. Ja poszłam do domu. Nie mogłam znieść tej sytuacji. Przez tydzień nie wychodziłam z pokoju. Nie chciałam widzieć kumpeli ani kogokolwiek innego. Mama się o mnie martwiła, a ja jak zwykle zbyłam ją, mówiąc, żeby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy. Zawsze jej tak mówiłam... Boże, jak dzis żałuję.
W końcu odważyłam się iść do szkoły z postanowieniem, że zapytam Marka o zdrowie Agi. Strasznie się martwiłam... Gdyby się jej coś stało, to nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Marka nie było w szkole. Kumple powiedzieli, że dłuższy czas się już nie pokazywał i nie wiadomo, co z nim jest... Postanowiłam zdobyć jego adres i dowiedzieć się czegoś więcej. Jego przyjaciell, który się we mnie podkochiwał od razu dał mi to, czego chcę.
Dom Marka był wielki i przypominał pałac. Zadzwoniłam i w drzwiach pojawiła się gosposia. Kazała mi zaczekać w salonie. Dom tak jak z zewnątrz i wewnątrz był piekny. nagle przedemną stanął On... "Hej" - tylko zdołałam z siebie wykrztusić. On milczał, wpatrując się w ścianę. "Co z Agą?" - spytałam. To ewidentnie wywołało jego zainteresowanie i wreszcie spojrzał mi w oczy. "A co ma być? Po co chcesz wiedzieć, księżniczko? Nie potrzebuję Twojego współczucia. Lepiej wracaj do swojego różowego pokoiku i nie zawracaj sobie głowy problemami zwykłych, szarych ludzi." W tym momencie dotarło do mnie, że on mnie traktuje, jak rozpieszczoną dziewuchę, a co garsza poczułam, że ma rację... Nawet przychodząc tam, przyszłam dla dobra własnego, by zaspokoic swoje pragnienie, co do jego osoby. Po dłuższej chwili zastanowienia odpowiedziałam: "Nie osądzaj mnie tak pochopnie. Takie osądy mnie bardzo ranią. Ja, tak jak i ty, mam uczucia, potrafię kochać, nienawidzieć i cierpieć! Nie możesz mnie szufladkować na podstawie może drobnej skłonności do przechwalania się i tego, że jestem popularna!" "Nie chcę Cię osądzać i nie mam na to sił. Po prostu nie miałem, nie mam i nie będę miał żądnej przyjemności z przebywania z Tobą ani jakiejkolwiek rozmowy. Widzę, jak to ty szufladkujesz ludzi na te lepsze i gorsze kategorię. Nie będę z taką osobą, jak ty, rozmawiać o tym, jak cierpie po stracie najbliższej mi osoby..." - usłyszałam po chwili.
"O Boże! Ona umarła??" - spytałam. Długo milczał. W pewnej chwili zauwałyłam, że zmiażdżył w dłoni szklankę z wodą. Przeraziło mnie to... w końcu jednak usłyszałam odpowiedź: "Żyje...ale jest sparaliżowana i przez to sądzi, że gorsza. Nie wiadomo, czy odzyska czucie w nogach... Nie chce mnie znać. Mówi, że nie skarze mnie na życie z kaleką..." zamurowało mnie... Nie wiedziałam, co mam rzec. Nagle zaczął dzwonić mi telefon w torbie. Okazało się, że to mama... Nie przejmując się zbytnio odrzuciłam połaczenie... Teraz najważniejszy był dla mnie Marek...
Długo tam nie zabawiłam, bo tłumacząc, że chce być sam, Marek wyprosił mnie i nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do domu.
O dziwo, mamy nie było tam, więc musiałam sobie odgrzać wczorajszy obiad, potem jeszcze obejrzałam film i zanim się obejrzałam zrobiło się póżno, a mamy nadal nie było... Nagle zauważyłam kartkę na lodówcę, zastawioną specjalnie dla mnie. Był na niej adres szpitala i prośba mamy, bym jak najszybciej tam przyjechała.
Nie czekając ani chwili dłużej, udałam się pod wskazany adres.
Przy wejściu spytałam pielęgniarkę, gdzie leży moja mama. Ona poprosiła o nazwisko. Gdy je usłyszała, jakby się zmieszała. Zaczęłam się denerwować i w końcu wydusiłam z niej prawdę.. "Pani mama... Przykro mi..." - zamamrotała pod nosem. W tym momencie, jakby coś we mnie pękło. Zaczęłam biec przed siebie, nie wiedząc tak naprawdę gdzie... Musiałam ją zobaczyć! To był szok. Do dziś nie potrafię o tym mówić. Zrozumiałam jaka byłam samolubna, okropna i choć posiadam urodę zewnętrzną, jestem kompletnie pusta w środku...
Po miesiącu od tego wydarzenia, wróciłam do szkoły. Nie obchodził mnie ani Marek, ani ciuchy, ani popularność. Nic. Lekcje schodziły mi na gapieniu się w okno. Pewnego razu naszła mnie myśl, by ze sobą skończyć. Stanęłam na krawędzi piętra, na korytarzu szkolnym i zapałałam wielką ochotą na skok... Nagle poczułam czyjeś dłonie na swoich biodrach. To były dłonie Marka. Trzymał mnie z całych sił i powiedział: "Masz przecież wszystko... Co ty wyprawiasz? Chcesz to teraz zaprzepaścić? W życiu jeszcze nie raz będziesz miała mementy załamań, ale będą też te dobre chwile... Gwarantuję Ci i dla nich właśnie warto żyć." Długo myślałam nad jego słowami i doszłam do wniosku, że miał rację. Dwa tygodnie póżniej, ku mojemu zdziwieniu przysiadł się do mnie i zaczął mówić: "Coś czuję, że bezemnie sobie z tym polakiem nie poradzisz." Po czym dodał: "Wierzysz w przeznaczenie? Czy los z góry nam przesądza piekło za życia, czy każdy jest kowalem swojego losu i może zadbać o szczęście i bezpieczeństwo bliskich?" Ja za bardzo nie wiedziałam, co odpowiedzieć i tylko spojrzałam mu głęboko w oczy, widząc w nich nieskończoną głębie oceanu pogrążoną w smutku. I tak się zaczęło... Nie wiem, jak to możliwe, ale staliśmy się sobie bratnimi duszami. Te tragedie nas do siebie zbliżyły. Nawet w snach nie marzyłam o takiej bliskości z nim, po tym, jak dał mi kosza. Powoli wróciła mi chęć życia i to tylko dzięki niemu. Wtedy chciałam mu wyznać prawdę. To, co wciąż mi ciążyło na sercu - prawdę o wypadku Agi. Zanim zdążyłam z siebie coś wydusić, on rzekł: "Mirko, ja z początku myślałem, że jesteś pustą, bezwartościową dziewczyną... I tak bym myslał do dziś, gdyby nie te tragedie. Nie potrafiłem sie pogodzić z odejściem Agnieszki i wtedy dowiedziałem się o Twoim nieszczęściu. Wybacz, może to się wyda trochę samolubne, ale utożsamiłem się jakoś dzięki temu z Tobą. Chiciałem ukoić Twój ból, mając nadzieję, że mój też wtedy minie... I myślę, że ukoiłem... Tyle, że miłością, którą do ciebie zapałałem. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będziemy parą, bym go wyśmiał, ale przebywając z Tobą i rozmawiając, przekonałem się, że jestem wspaniała. Nie doceniałem Twojej dobroci i słodyczy. Tak bardzo przeżyłaś śmierć matki. Nie zasłużyłaś na takie cierpienie. Chciałbym się Tobą zaopiekować i już na zawsze przegonić smutek z Twojego życia."
W tym momencie mnie zamurowało i pamiętając dobrze o mojej winie odpowiedziałam: "Może Twoje pierwsze osądy, co do mojej osoby były trafne... Nie czuję się dobra i zasłużyłam na... na najgorsze." " Nie mów tak! Proszę, nie zadręczaj się! To nie nasza wina, że nasi bliscy odeszli. Nigdy bym nie przypuszczał, że takie słowa, kiedyś usłyszę z twoich ust. Jesteś wspaniałą dziewczyną i nie obwiniaj się już więcej" - powiedział mi do ucha. Po tych słowach zamilkłam i postanowiłam cieszyć się szczęściem jakie Bóg mi dał, dając jego miłość.
Minęło pór roku. Zmieniłam się diametralnie. Nie obracałam się już w tym samym towarzystwie. Jedyne, co miało sens, to Marek i ludzie, których poznałam będąc już zwyczajną, aczkolwiek szczęśliwą dziewczyną. Moja sielanka trwała jednak krótko...
Pewnego wieczoru zadzwonił do mnie Marek. " Hej, Kocie! Co tam słychać?" - zadowolona spytałam. Jego odpowiedź mnie lekko zaniepokoiła. Odpowiedział: " A cóż mógłbym innego robić, jako niewolnik Twego uroku, jak nie myśleć o Tobie. Pzecież jesteś moją księżniczką..." Dziwnie to zabrzmiało. Ostatni raz takim tonem do mnie mówił, wtedy, gdy dał mi kosza. Po chwili zaproponował, że po mnie wpadnie i gdzieś wyjdziemy. Wspomniał jeszcze, że ma dla mnie jakąś niespodziankę...
Na miejscu był jakiś zgaszony i nie potrafił spojrzeć mi w oczy. Zirytowało mnie to i by zabić tą nieznośną ciszę, spytałam o tą niespodziankę. Wtedy on na mnie spojrzał, wyjął czerwoną różę z kieszeni i... rzucił mi ją w twarz. "Co ty wyprawiasz??" - krzyknęłam. "Dobrze się bawiłaś przyczyniając się do kalectwa Agi? W końcu Księżniczka musi za wszelką cenę osiągnąć zamierzony cel, prawda?" - odpowiedział. Poczułam, że grunt mi się pali pod nogami i lada moment go stracę... Chciałam zacząć się tłumaczyć, ale on nie pozwolił mi dojść do słowa i zaczął mówić dalej: "Myślałem... miałem nadzieję, że jesteś równie wartościowa, jak Aga. Przeklinałem się za to, jaki byłem kiedyś dla Ciebie oschły, a okazuje się, że ty nawet do pięt nie dorastasz Agnieszce! Twoje koleżaneczki(chodziło mu o te same, które przyczyniły się do wypadku Agi) podeszły do mnie na przerwie i zdały mi relację z Twoich nauk, jakie to dobre jest zachartowanie się z wysokością na basenie dla początkujących. Nie mogłem w to uwierzyć, ale one zasiały we mnie ziarno wątpliwości. Skontaktowałem się z Agą i zapytałem, czy ktoś jej wmawiał bzdurę, że powinna od razu wejść na wielką skocznie. Ona tylko rozpłakała się do słuchawki i krzyknęła, że mam jej dać spokój i już nigdy więcej nie dzwonić... Ja jednak błagałem, by odpowiedziała i w końcu uległa. Ustawiłyście się wokół niej jak sępy zgłodniałe świeżego pożywienia. Ty i tamte! Do pustego serca nie da się wlać uczucia, a ty, jesteś pusta...." Odjęło mi mowę, poczułam, że się duszę. Nie mogłam znaleźć słów, które choć trochę by mnie usprawiedliwiły. Czemu one mi to zrobiły? Były zazdrosne, że już mi nie odpowiada ich towarzystwo? Spojrzałam jeszcze na Marka i uciekłam do domu. Zaczęłam płakać w poduszkę, myśląc, jak by tu jego udobruchać. Sporo czasu mi to zajęło. Dwa tygodnie póżniej, przepełniona nadzieją i gotawa odeprzeć każdy jego wyrzut, weszłam do klasy i... przywitał mnie Przemek - najlepszy przyjaciel Marka. Ze smutkiem oznajmił, że Marek się wyprowadza i już nie będzie chodził do tej szkoły. od razu po tych słowach, wybiegłam w kierunku jego domu, ale w środku zastałam tylko pomoc domową, zbierająca ostatki drobiazgów, które zostały uznane za najmniej wartościowe i na samą końcówkę przeprowadzki znaleziono czas, by je zabrać. Kobieta nie chciała mi powiedzieć, gdzie teraz mieszka Marek z rodziną i kazała się oddalić. Zanim poszłam, dała mi jednak list od Marka, w którym było napisane tylko jedno zdanie: "Do pustego serca nie da się wlać miłości..."


Joanna Rumińska




Joanna Rumińska urodzona 25.05.1992r. w Bydgoszczy.
Absolwentk
a Gimnazjum nr 52 w Bydgoszczy.
Na ten moment uczęszczam do Technikum Ekonomicznego.
Pisanie opowiadań i wierszy to moja pasja.

23 cze 2009

"Za-draśnięcia" - Anna Nogaj



Bo musi być sens
że boli
że zmęczone oczy
godziny łzą rozpisane
w czarno białe tęcze

przecież czas miłosierny
kiedyś
rozplącze boleśnie zawiązane rany
doleje oliwy
do gasnącej lampy

a teraz tu
teraz najważniejsze
znaleźć w bliskich dłoniach port
próbować spotkać się
między wierszami

chociaż szczęście odpływa
w milczącą wzajemność

naszą
liturgię miłości

21 cze 2009

"cedrowy krzyż" - Małgorzata Południak




ptak upojony whisky śpi,
mówię do niego: dotknij.
zalepia mi usta lodem.

nie mam nic z Joanny d'Arc,
nie musi przychylać nieba,
zauważać w drobiazgach.

ćwiczę,
ręce w górę, w dół.

montuję w sobie trumnę
na wszystkie zwłoki,
tkwią na dnie:

kobiety, dziewczęta bez twarzy,
nagie; upokorzone wykrzykują
to nie tak, to nie tak.

Zeskrobię je z siebie.

dumne oczy Anny
jedwabne włosy Marty
długie palce Magdy

"cztery ściany i supervisor" - Marek (Ciucka) Olszewski



na zamkniętych oknach zraszają się ciężkie emocje
wydychane każdym zakłamanym słowem
pozornie pozwalają się dotknąć
i malować palcem po sobie obrazy
jednak każdy ciepły dotyk uwalnia
zamkniętą w oparach gangrenę
spływającą do gnijącej nabrzmiałej ramy

któregoś dnia szyby strzegące przed chłodem
wyjdą poza drewnianą orbitę
bo nie inaczej zakończyć się może pozostawianie cienia
w cieniu własnego wielkiego ja
brak słońca za plecami supervisora
płodzi w zdradzie małżeńskiej obsesje i paranoje

chore myśli odbijają się o ściany
pozornie zamkniętego pokoju
drzwi już dawno się wygięły ssąc parującą wydzielinę

***

już nawet silikatową farbą
nie zdołałem pokryć
pocącego się żalem sufitu

***

a ty wiesz maleńka
że ja też miałem swoje cztery ściany

nie pozwalałem im się spocić
okno zawsze było uchylone
a noski pudrowałem im słowem wyjętym z marzeń

rozłożyły się jak bukiet kwiatu
i pozwoliły tobie usiąść
w centralnym punkcie pokoju

a ja jestem tylko małym człowieczkiem
który nigdy nie przysłoni sobą cienia

drugiej połowy każdego kolejnego dnia
20 cze 2009

20 cze 2009

Opinia Piotra Kaczorowskiego na temat wiersza "20000 mil" Marcina Pawlickiego



Czy daleko do Księżyca -
zapytałem o to kiedyś,
wtedy byłem jeszcze mały
i niebieskich ciał nie znałem.
Wnet odpowiedź usłyszałem:
Jakieś... 200000 mil od Ziemi

Więc to będzie moja droga
w głębi duszy pomyślałem,
dowiedziałem się już później,
że na mapie szlaku nie ma.
Żadna trasa nie powstała
Jakieś... 200000 mil od Ziemi

Teraz wiem to już na pewno -
nie jest wcale tak daleko,
jak stwierdzili nieraz mędrcy,
mogę stworzyć własną ścieżkę
z cienia, światła, obojętnie.
Jakieś... 200000 mil od Ziemi

Trzeba zboczyć z Mlecznej Drogi,
meteorów pas przewiązać,
chociaż trzeba się natrudzić
w gwiezdnopylną wpaść zadymkę
do nagrody warto dążyć.
Jakieś... 200000 mil od Ziemi

Jowiszowy włożyć pierścień,
plutonowy krąg otworzyć,
by w zaciszu pól marsowych
spocząć choćby krótką chwilkę.
Wiem wybrałem dłuższą drogę.
Jakieś... 200000 mil od Ziemi

Jeszcze tylko kilka myśli,
lądowanie czas zaczynać,
do wyboru są dwie strony
Nie czekajcie mnie z kolacją,
wieczór spędzę na Księżycu
Jakieś... 200000 mil od Ziemi

Wiersz łączy w sobie kilka bajek i przypowieści. Widać w nim inspirację „Małym Księciem” Saint-Exepure, widać inspirację „20 000 tysięcy mil podmorskiej żeglugi” i motyw pływania, widać również inspiracje twórczością Paulo Coehlo, w głównej mierze z „Alchemika”. Jest również coś bardzo Polskiego w tym wierszu, a mianowicie motyw drogi, podążania. Poeta na początku mówi o księżycu, który od antycznych czasów był wcieleniem kobiecości. W wierszu natomiast nie powinno się pisać słów „jakieś”, każde słowo powinno być wycyzelowane po wielokroć. Jak mówi ludowe przysłowie, trzeba się ugryźć najpierw w język za nim się coś powie. Poeta przejawia niejaką chęć do podróży, nie jest to podróż zwykłą drogą, ale płynięcie, być może jak Krzysztof Kolumb w poszukiwaniu dziewiczych lądów.

16 cze 2009

"Kołysanka o tacie" - Iga Reczyńska




Błąkają się po mnie kunsztowne choroby,
niespiesznie ryte łacińskimi znakami w ciele
po ojcu; ciele opuszczonym i białym niczym łóżka
- rozdwajające się na cudze i wariatów –
któremu trzeba pokazywać miłość tak,
jak karmi się niemowlę.

Bo mam tylko słowo skulone pod językiem,
alfabet bardziej podobny tęsknocie niż
ludzkiej mowie. I nigdy nie nauczę się
tych liter haftowanych jak źle poskładana krew,
która coraz częściej wystaje mi poza organizm.

Iga Reczyńska

Urodziłam się w 1987 roku w Kielcach. Publikowałam w "Mieście myśli", "Wierszach drugich", "Poetyckiej poczcie" oraz miesięcznikach Teraz i Wici.Info. Publikuję również na forum Poezja ART. Obecnie zajmuję się szukaniem.


13 cze 2009

"na ramię kobiecości" - Marek (Ciućka)Olszewski


nie zapominajmy że choć kobieta
zapala ogień lampy rodzinnej
mężczyzna tłoczy weń olej
z ziaren surowej codzienności

i choć niebo każdej nocy
wydawało by się takie samo
on pręży się w dystansie gwiazd
względem żony i śpiącego dziecka

nie zapominajmy że stół
nie ma jednej krawędzi
przeznaczonej dla jednego krzesła
a obrazem bezpiecznym
jest ten oprawiony w ramę



pamiętajmy że trzon każdego drzewa
stroi ozdobna korona
a utrzymuje ślepy oku
węzeł życiodajnego korzenia
02 cze. 2009