17 lut 2009

Ela Galoch


Zachowaj mnie od chaosu pustej treści,

od kolejnych mistrzów jogi z cylindrami pliszek.
Od pięćdziesięcioletnich chłopczyków mizdrzących się do luster,
gdy zaczynają opowiadać: że są tylko dosłownymi mężami, że przykucają
z czułostkowości – otwiera mi się rana po pile i wiśniowe drzewka
nie grzeją oczu. Przecież nie trzeba szarpać bezdomnego, wystarczy być
w uchylonej bluzce, skąd nie pragnie się wybiec ani niczego podkreślić.
Tam przynajmniej nie rzuca się kwiatów na groby żydowskich przyjaciół,
tylko ogrzanymi w dłoniach kamykami - gładzi się grzbiety macew;
ani nie nazywa siebie prorokiem,

klękając przed samym sobą „na puszczy”, by splecione dłonie
ścisnęły się w krzemień. Przenikające promienie są prawem życia–a nie wizją
przebudzonej Etny. Rozumieć, znaczy porządkować źrenice
nawet w ruinach młynów. Wplatać je w gałęzie oliwek i przenikać
poza zakratowane muzea: odkrywając, że żona ma czoło saraceńskiej kobiety,
wciąż jeszcze zasłonięte szafranem, bo męski krajobraz nieraz bywa
niczym spłowiały gobelin. Żeby być ze sobą naprawdę,
dojrzewa się powoli, oddychając znużoną ziemią, aż przyjdzie
sekunda na śpiew jutrzni. Kobieta będzie wiedziała,

kiedy zawołać: choć Dante, razem przejdziemy przez piekielne kręgi
rzeczy małych i wielkość przekleństw rozsiewanych w zawiści.
Wreszcie będzie można dowiedzieć się o własnej istocie kłamstwa.
Chociaż tylko między kreskami widnokręgów nie stawia się pytań,
bo na skrzyżowaniu człowieka i morza rodzi się dom.
Trzeba tam umieć milczeć, wsłuchując się w czuwające u kolan żaglowce.
Więc wypłyńmy z amfor obrośniętych przypowieściami,
poza czas, co jak popękany posąg gladiatora śpi pod biurowymi fotelami.
Przed nami płonący witraż secesyjnego salonu w Genui.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz