11 mar 2009

"Droga do Wiednia" - Leszek Żuliński



Tego majowego poranka zajechał powóz
i Faust z Małgorzatą usadowili się na kanapie,
patrząc jak ich kufry lądują na dachu pojazdu,
potem lekkie szarpnięcie i droga na wschód
zaczęła odwijać się jak rolka z filmową taśmą
(co wynaleziono dopiero czterysta lat później, ale przecież
wszystko ma swój początek nie w faktach, lecz w ideach).

Ze Staufen do Wien było pięć dni jazdy, czyli
podskakiwania na wybojach,
pojenia koni w przydrożnych korytach,
jedzenia w tanich oberżach i przysypiania
na niewygodnej ławce karety lub w gasthausach
rozsianych po drodze.

Oboje jechali gdzie indziej.

Ona chciała dotknąć pępka Europy, zobaczyć szaty
wiedeńskich mieszczek, przejść się po promenadzie nad Dunajem
i zamoczyć koniuszki palców w kamiennej chrzcielnicy Stephansdom,
o którego koronkowych ścianach wieść docierała aż do Renu,
jak i o licznych heurigenach na skraju Wienerwaldu,
gdzie ponoć wino prześcigało mozelskie aromaty;
tak, popatrzeć na inne życie, na innych mężczyzn, na inne kobiety
to tak jakby odbyć drogę na skraj sennej zagadki.

On jechał w głąb siebie.
Każdy wykrot drogi, każdy podskok koła na kamieniu
to było liczenie niespełnień; życie terkotało
jak projektor filmowy w starym kinie, zapach spoconej końskiej
sierści, świst bata, przekleństwa woźniców, cały ten jazz
grał mu w uszach jak urwana melodia przeszłości.
Dłoń Małgorzaty podskakiwała w jego dłoni, a może to serce
obijało się między gardłem a żołądkiem, może to całe życie
chciało się wyrwać na zewnątrz, ale jak tu się rozstać, kiedy
ona jedzie do nieba, jak tu skręcać w infernum,
kiedy ona odwija drogę ku nadziei;

więc jeszcze krok
w stronę idei, wbrew faktom, wbrew wszystkiemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz