17 kwi 2010

"Dąb" -Aleksandra Naumowicz




Zamglone promienie słońca zawisły nad suchym, uśpionym dębem. Masywny pień wypełniał pustą przestrzeń wzgórza pokrytego zieloną trawą – w środku podsycaną szaleństwem ziemi. Źdźbłowe igły odbijały uśmiechnięte pod mgłami niebo.
Za wysoko dusze pokryte były pyłem, by dosięgnąć mógł kwiat choćby jeden.
Za zasłoną poranka wisiały bezwładne gałęzie, błyszczące wilgocią po upojnej nocy. Liście - słabe, chorowite, zżółkłe, brązowe, zgniłe. Spadały nierówno na korzenie drzewa, poruszone tchnieniem mgły. Wiatr wiał mocno. Siał zapomnienie dookoła aury mocy, niezłomności dębu – o kruchej podstawie oraz pustocie w środku. Dąb zdawał się wydawać co chwilę krzyk tak niemy, że niewidoczny dla nikogo był. Zachłyśnięty wodą spod nierównej, spaczonej, paradoksalnej ziemi, dławił się nią. Czasem dłużej, a wtedy jęk głuchy, przeciągły, a i wołaniem o pomoc przepełniony, przez płuca wydawał. Czasem też krótki był – jak chwila niepowracająca nigdy, zabrana do krainy historii nieprzeniknionej. Działo się tak od długiego, martwego i niewidzialnego w swej próżni czasu. Liście przechwyciły wieści przeróżne, szlaków posłańców kolorowych oraz wojsk białych i czarnych. Zamieszanie i obłęd dziwił nie tyle samo drzewo, ale i sentyment mistyczny w środku pnia spoczywający. Szarość, szarość, szarość mgły otaczającej pola dookoła. Bawiącej się z promieniami psotnego słońca.

~*~

Zamilkło nagle wszystko. Stanęła ziemia. Stanęło słońce. Głuche odbicia materii wybijały rytm uczuć. Wiatr zamilkł na wpół nożem przecięty. Trawy omdlały, spoczywając w uścisku losu. A dąb stał majestatyczny, podniosły jak zazwyczaj. Tyle, że teraz wszystko widziało. I krzyk rozdarł martwą atmosferę powietrza zgniłego. Tyle, że teraz wszystko słyszało. Fala przetoczyła się przez morze poranka daleko w świat. Za Wielką Wodę. Za wiele lądów. Tyle, że teraz… Poczuło.

~*~

Słońce pobłyskiwało wesoło wśród igieł mgielnej zieleni, bawiąc się kolorami kwiatów. Wiatr łagodny przemykał na palcach, podskakując w rytm dnia. Chór szat przebił się przez niebo. Zapomnienie chwilowe, ponadczasowe, ponad umysłowe, ponad uczuciowe - dusiło się tłokiem szarości.

A kolory przemykały – odległe, nieuchwytne.
A szyderstw przemyślanych gąszcz wyrósł na potęgę.
A niewypowiedziane słowa,
A niewykrzyczane słowa,
Tliły się iskrą suchej jak pustynia w głębi nadziei.
A czy ktoś zamyślił się na moment o czasie tym samym, gdy godzina wybiła druga?
Dąb zapłakał. Ale tak, aby nikt nie słyszał, ani widział. Tak cichutko, poruszając liśćmi ostatnimi. Które spadając układały się łagodnie na korzeniach.
Jakby w przekleństwie pięknym pogrążona minuta.
Bo marzeń złapać się nie da. Dogonić tylko można.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz