27 lut 2009

Spotkanie z Nim


Obserwuję go dosyć długo, właściwie to nawet nie wiem odkąd tutaj jestem. Czas płynie gdzieś obok mnie, poza mną i przeze mnie. Faluje spokojnym płomieniem świecy albo drży w jej niespokojnym oddechu a ja i tak nie czuję jego upływu. Za oknem przesuwają się wełniane czapki, kapelusze, uniesione do góry kołnierze. Sapią zatrzymujące się autobusy, wysypują co chwila garstkę ludzi, którzy rozbiegają się w różne strony miasta. Czasem ktoś potrze dłonią zaparowaną szybę kawiarni i zajrzy do środka. Tych ciekawych spojrzeń odbija się w niej coraz więcej, ale to co na zewnątrz, to co zwykle śledziłam z wielkim zainteresowaniem, aby przekuć później swoje spostrzeżenia w barwną metaforę, dzisiaj już po chwili przestaje mnie interesować. Moją uwagę w zupełności pochłonął on, człowiek siedzący przy oknie w nieprzerwanym milczeniu. Zjawił się tu nie wiadomo skąd i po co. Bo nic nie zamówił ani z nikim nie rozmawia. Właściwie oprócz niego, mnie i jednej osoby, siedzącej w kącie lokalu z nosem ukrytym za płachtą olbrzymiej gazety, nie ma nikogo. Tę senną atmosferę dopełnia przejmująca cicha melodia sącząca się z głośników, drży w uszach, wprawia w stan odrętwienia. Czasem kelner przesunie się koło mnie pospiesznie jak smuga cienia, czasem rozlegnie się śmiech spazmatyczny, jakby niewprawne ręce biły w fortepian. A człowiek pod oknem trwa dalej w cichym skupieniu. Wyjęłam z kieszeni płaszcza mój nieodstępny stary notes i próbuję zapisać to, co w tym momencie czuję. Ale nie mogę nakreślić nawet słowa, wyrywam kartkę i mnę ze złością, aż wnętrze dłoni zaczyna wzbierać ciepłem. Nie wiem co mam dalej ze sobą zrobić, jak się zachować. Może teraz, jak głośniej postawię szklankę na blacie, może jak krzyknę - przepraszam pana, może...Nie! najlepiej będzie jak jeszcze poczekam, popatrzę. Jest w tym patrzeniu jakaś tajemnicza siła, przyciąganie. Na twarzy tego człowieka oprócz skupienia maluje się coś jeszcze, coś jeszcze.... Siedzi jak odlany z brązu bożek, jak manekin jakiś. Nic tylko patrzy i patrzy. A wzrok ma daleki, zabłąkany na obcych ścieżkach, dla mnie niedostępnych. Co w tym wzroku może się odbijać? Może zrywają się w jego oczach ptaki do lotu, drżą krople rosy na łąkach, ktoś wyciąga rękę na pożegnanie. A może lśniące włosy dziecka jak żytnie powrósła i zanurzona w nich kobieca ręka. A najpewniej jest w nich odjeżdżający pociąg i gasnące światła, czy...O poruszył się, poruszył wargami. Uniósł jedną rękę i powoli opuszcza na blat, powoli, z wielkim namaszczeniem. Opuszcza i podnosi; a wszystko to dzieje się jakby we śnie, w zwolnionym tempie. Nawet już pewna nie jestem czy to się dzieje. Znów uniósł dłoń i delikatnie opuszcza w dół. Zawahał się na chwilę, położył palce na blacie. Rozprostował je i dociska, jakby chciał przeniknąć drewnianą powierzchnię stolika, a na jego twarz wstąpił ledwie dostrzegalny grymas. Chcę mu jakoś pomóc, ale nie mogę. Nie mogę się ruszyć, może to jego wina, może moja. Udziela mi się to milczenie i ten dziwny, raz tchnący spokojem innym razem bólem nastrój. Czuję, że mam mokre policzki. Niemożliwe. Co mnie z nim może łączyć, ze tak mocno go odczuwam i jego obecność tak strasznie niepokoi. Serce przyśpiesza, bije gwałtownie, coraz szybciej. Jeśli on zaraz nie wyjdzie, nie zrobi czegoś, nie wiem... nie powie choć słowa, zwariuję. O Boże! szukałam tej chwili i chyba znalazłam. Targają mną różne emocje. Teraz znowu wstępuje we mnie powoli spokój i ukojenie. Coś zaczynam rozumieć, przeczuwać, tylko nie mogę nadążyć nad tłukącymi się w głowie myślami. A jego ręka opada wciąż opada a w tym opadaniu jest bezmiar cierpienia, żalu, obojętności. A może jest jeszcze oczekiwanie, tak, musi być oczekiwanie. Poznaję, że tak jest, po tych chwilowych zawahaniach, zamyśleniach. Rytmiczne uderzanie dłoni o blat, walenie serca - słyszę tylko tyle. Nic więcej. Ktoś mi podaje chustkę i pyta - czemu płaczesz?, teraz dopiero zdaje sobie sprawę z tego, co się ze mną dzieje. Ale jest mi dobrze, bardzo dobrze. Coś we mnie pękło, coś się otworzyło. Uczucie, za którym tęskniłam powoli rozpływa się po ciele, oczyszcza. Przeciągam mokrą dłonią po twarzy i znów wpatruję się w obcego, nie mogę przestać. A w tym opuszczaniu ręki znajduję coraz więcej - tak jakby ta dłoń kładła się na moim czole, jakby tuliła, jakby....Kim jesteś?, kim jesteś? myślę, bo nawet nie mam siły aby cokolwiek głośniej powiedzieć. Zaciskam palce na blacie do białości. Tak jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i z wielkim strachem klęczałam po raz pierwszy przy konfesjonale. Zaciskałam palce na drewnianej półeczce tak bardzo mocno, jakbym chciała wszystkie grzechy z siebie wycisnąć. Teraz w tym zaciskaniu nie ma już strachu, ale jest oczekiwanie. Wzbiera we mnie wielka radość i ból zarazem. Czuję jak się go pozbywam. A może nie pozbywam, ale się go uczę. Tak, uczę się bólu. Pierwszy raz od dawna dotykam naprawdę. Drżącą dłonią, niechcący, popchnęłam mosiężny świecznik. Rozgrzany wosk parzy mi palce. Nie wzbraniam się jednak przed gorącem żółtej stróżki wzbierającej na mojej dłoni. Patrzę jak rozpływa się po skórze, rozgałęzia, szukając najlepszej drogi, aby w końcu zastygnąć w różnych formach, zgasnąć. Palcami drugiej ręki dotykam lepkiego wosku i powoli ugniatam, mocniej, coraz mocniej, aby czuć w sobie moc tworzenia. Moc ciepła. Wpatruję się w płonący niespokojnie płomień świecy i chłonę to światło, przenikam je. Właśnie te dwie niby prozaiczne czynności napełniają mnie przedziwną treścią, taką bardzo realną. Z zamyślenia wyrywa mnie cichy głos jakiegoś człowieka, ktoś nachyla się nade mną i śpiewa, ale nie mogę zrozumieć ani jednego słowa. Z trudem udaje mi się wstać od stolika. A to moje wstawanie trwa jakby całą wieczność. Nogi jak z ołowiu uginają się pode mną, ale idę. Zahaczyłam nogą metalowy stołek, runął z hukiem. Za dotykiem omdlałej dłoni osunął się też obrus i stłukło się parę szklanek, kieliszków. Zadźwięczało mi w uszach, a potem wszystko ucichło. Znów ta cisza, ta cholerna cisza!!. Gęstnieje, zatyka uszy, plącze mi nogi. Krok po kroku zbliżam się do nieznanego mi człowieka, krok po kroku, krok...Pragnę jednego. Przejrzeć się w jego oczach, przejrzeć się w swoich oczach. Jak to jest móc siebie widzieć, jak to jest oglądać swoją twarz, każdy grymas, uśmiech układanie warg do wypowiedzenia słowa. Ale jak do niego dojść. Słabnę coraz bardziej, a jeszcze zaludniło się strasznie w tej małej kawiarence. Nadęte matrony przepychają się łokciami, pyzate dzieci krążą jak widma szturchając mnie co chwila, ktoś nawet szarpnął mnie za ramię. Skąd ci ludzie, czemu mi tak strasznie duszno. Z trudem przepycham się przez tłum skłębionych ciał i czuję pulsującą w arteriach żył krew, krople potu na skroniach. I to głupie uczucie, że nikt mnie nie widzi, to lekceważenie. Jeszcze jeden krok, ten jeden jedyny krok i..... Widzę!! Ogromne szkliste oczy przyprószone tajemnicą, jak mieniące się w słońcu lustra wody, jak błyszczące misy odbijające promienie światła. Jednak smutne, czy takie bez wyrazu jakieś. Wygląda jakby płakał, ale nie. Bo te oczy, te ogromne oczy były, jak wyschłe studnie łaknące wody, jak trawy pożółkłe spalone oddechem słońca. Takie znajome mi oczy. To ja tam jestem. Ja jestem...Uwięziona w tych oczach, tak bliska ale i daleka. Zobaczyłam w nich drogę, zasypaną śniegiem, nieprzejezdną. To był ten las, ciemny mruczący las. Szłam krok za krokiem i oglądałam się za siebie. Buty z trudem odrywały się od podłoża, a ogromne płaty śniegu chłodem wciskały się do oczu. Padało i padało, że już świata nie było widać. Roztańczone konary drzew skrzypiały złowieszczo, zdawało się, ze połamią się za chwilę jak zapałki. Tylko te twarze, pojawiały się gdzieś blisko mnie, te znajome twarze i znikały za chwilę. Niemal ocierałam się o nie. Zdawało mi się, że czuję na szyi ciepły oddech, a potem ta przeraźliwa pustka. Przecież szli za mną, gdzie oni są...Zabłądziłam na dobre. Każdy podmuch wiatru rozwiewał zarysy postaci, zasypywał śniegiem. Potem jeszcze muśnięcia palcy na moich rękach. Tak bardzo chciałam je przytrzymać, spleść z moimi ale za chwilę w dłoni zostawało tylko powietrze. Ostre powietrze, które jak ostrze brzytwy smagało po twarzy. Stanęłam, rozejrzałam się dookoła i .... Mam ochotę wyciągnąć rękę i pogłaskać te drugą siebie po włosach, poklepać po ramieniu, przytulić. Ale nie robię nic. Stoję i patrzę. Cała tym patrzeniem jestem. Ten człowiek w ogóle mnie nie zauważa, nie widzi. Uderza swoją dużą dłonią o blat, jeszcze wolniej. Nagle przestał. Podparł ręką brodę i odwrócił się w zamyśleniu w stronę okna. Teraz już wszystko wiem, rozumiem, tylko czy starczy siły aby temu podołać? Czuję, że muszę iść, biec, byle dalej stąd, byle szybciej. Grube płaty śniegu kładą się na czole, sklejają rzęsy. Unoszę garstkę białego puchu i przykładam do twarzy. To przejmujące, wspaniałe zimno - niesamowite. Nie wiedziałam, że tak może pachnieć śnieg, ze tak może pachnieć szczęście. Po chwili zamyślenia zaczynam iść przed siebie, a raczej nogi same mnie niosą w nieznanym mi kierunku. Idę wciąż szybciej i szybciej, odgarniając łańcuchy świateł, które rozpuściły po mieście latarnie. Przydeptuję stopami światło miesiąca prowadzące wśród gęstniejącego mroku. Ściemniło się już na dobre, a śnieg sięga kolan, i z trudem mogę stawiać kolejne kroki. Zaczynam biec. Uciekam od przeraźliwego jęku skrzypiących huśtawek, zatykam uszy, a pisk staje się nie do zniesienia. Uciekam od dziecka z załzawionymi oczami, samotnie taplającego patykiem w błocie. Od szumu drzew falujących nerwowym łopotem skrzydeł spłoszonych ptaków i od bijących po twarzy gałęzi. Uciekam. Zmęczenie okazało się jednak silniejsze. Zatrzymuję się pod najbliższym drzewem i przytulam czoło do spękanej kory. Jestem gdzieś nad rzeką, w ogóle nie znam tego miejsca. Wiem tylko, że ktoś mnie szuka, że muszę gdzieś iść. Z trudem otwieram oczy i zauważam na drugim brzegu majaczący zarys jakiejś postaci. Ktoś gorączkowo kiwa do mnie ręką. Oglądam się w drugą stronę. Tutaj z kolei zza drzewa wygląda przerażona twarz łypiąc błyszczącymi oczyma. Zamykam powieki i coraz mocniej zatykam uszy. Znów zbliża się ten straszny szum, niepokój. Urywane głosy, szepty, szloch jakiś i te przeraźliwe łańcuchy huśtawek rozrywają ciszę. W górze unoszą się podarte gazety, pod nogami kupa śmieci, tekturowych pudeł. Mam ochotę położyć się pod jednym z nich i zasnąć na chwilę. Odpocząć. Ale wiem, że nie mogę teraz zasnąć - bo stracę zapach śniegu, ciepło człowieka...Siebie stracę. A dziś poczułam że jestem, że mogę wszystko zacząć od nowa. Znowu mnie woła. Teraz wszystkie szmery i krzyki zamilkły. Zapadła głucha cisza, ale ona nie boli. Delektuję się nią, wciągam wraz z powietrzem w płuca, spokojnie oddycham. Mam świadomość, że znalazłam się przed wielkim wyborem, ważną chwilą mojego życia. Czuję na sobie spojrzenia – zza drzew, za skrzynek i z każdego miejsca ktoś na mnie patrzy. Czekają co zrobię, jak się zachowam. Stoję na jakiejś granicy absurdu, gdzie zderza się czas i przestrzeń, gdzie jestem i mnie nie ma. Uwięziona między niemocą a pragnieniem. Strachem a nadzieją. Jak przejść tę cholerną rzekę, jak się do niego dostać. A czuję, że muszę uchwycić tę daleką dłoń, uczepić się jej i dać poprowadzić. Patrzę i patrzę i czuję wzrastające ciepło, wielką miłość i coś czego nie umiem zamknąć w słowach. Ściśnięte gardło, w głowie kotłują się myśli, jak je wyrazić, jak się wypowiedzieć. Nagle, ciężkie kłębiaste chmury przetoczyły się ospale po niebie odsłaniając oblicze miesiąca, zrobiło się zdecydowanie jaśniej. Z twarzy czekającego osunęła się gęsta zasłona cienia. Niemożliwe. To chyba ten człowiek z kawiarni, ten sam przecież. I nie wiem czemu z tej wielkiej tłamszącej się we mnie od lat ciszy, tego milczenia znaczącego ostrymi skazami moją twarz, zamykającego dłonie w kułak, wyrwało się trzykrotnie – jestem, jestem, jeeestemmm!!! On również krzyknął - Daj mi rękę, tylko daj mi rękę. Przysiadam zdziwiona na stopach i nasłuchuję. Ty do mnie mówisz? Powtórz to proszę, powtórz, powtórz!!! Łowię każde jego słowo, napełniam się rozpływającym wokół mnie dźwiękiem, który gaśnie i powraca z echem, aby w końcu zamilknąć na dobre. Niemożliwe...Ty naprawdę do mnie mówisz! Powoli wstaję i patrzę z ciekawością w lustro wody. Widzę swoje odbicie, lekko faluje, ale jest bardzo wyraźne. Zanurzam jedną rękę w granatowej toni i zaczynam mącić mój obraz, mieszam ze sobą gwiazdy, które teraz rozciągają się po lśniącej tafli w świetliste rozedrgane wstęgi. Plączę gałązki drzew i szeleszczę suchymi liśćmi. Nie mogę patrzeć teraz w swoje oczy, nie teraz. Mieszam coraz gwałtowniej, aż do momentu, gdy wszystko zlewa się w jedną całość i tańczy pod moimi stopami. Muszę stać się częścią tego krajobrazu, odbiciem tych oczu, które gdzieś tam na drugiej stronie patrzą i przenikają mnie do końca. Stawiam pierwszy nieśmiały krok. Woda taka zimna.

4 komentarze:

  1. Ania jesteś naprawdę niesamowita.Po przeczytaniu tego popwiadania długo nie mogłam dojść do siebie.Było tak jakbym czytała o samej sobie o moich odczuciach których nie potrafię wyrazic, o moich tęsknotach, każde słowo było jakby odbiciem moich słów.Czułam że jestem jakby cząśtką tego opowiadania. Dawno nie czytałam czegoś tak dobrego Małgosia

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Małgosiu za chwilę spędzoną z moim opowiadaniem. Cieszę się, że znalazłaś w nim coś dla siebie i w ogóle miło mi, że gdzieś na literackim szlaku krzyżują sie nasze myśli.
    Pozdrawiam serdecznie !!

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawe opowiadanie. Jestem pod dużym wrażeniem. Widać talent literacki. Elka Galoch

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję Droga Elu, miło mi słyszeć takie słowa, słowa które motywują do pracy i utwierdzają w przekonaniu, że to co robię - dla kogoś, gdzieś, kiedyś miało sens, ma sens i sens mieć będzie. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń