Złożyłem trzydzieści cztery bursztyny, kolejnym jest diament...
Widziałeś Ty Panie brylant odlany z dwóch odcieni człowieczych?
A widziałeś kowala, który te dwie areny spajał?
Mówili, że to stać się nie może, że sen nie ma pokrycia
z rzeczywistością i bajka pozostaje zawsze bajką.
Podpisali akt zgonu, gdzieś pomiędzy poboczem a butelką
i podśpiewywali ballady o zmętniałych promilami bursztynach.
Sączyli jad ustami, a moje kryształki lśnią,
jak gdyby były płynnym sokiem sączącym się z ociosanej sosny
i wieńczy je kamień węgielny - czysty jak łzy matki,
z której go wydarto. Bezbarwny, choć zawiera wszystkie kolory,
jakie przepływały przez nasze ziemskie ciała.
Ognia w moim piecu wygasał nie będę.
Na póki Bóg pozwoli, powstrzymam latające piaski,
by nie próbowały zarysować młodego, miękkiego jeszcze szkliwa.
Na póki pozwoli... przejmę w swoje dłonie iskry i ognie nieokiełznane.
Widziałeś Ty Panie dłonie kowala?
Jego linie papilarne będą rozwinięte o dwa dodatkowe wersy rodziców.
Dwa tak różne eposy, o tej samej poincie.
I kiedy uznam, albo też uznasz Ty, nim ostatnie szkło zastygnie,
a jądro zabije silnym, stabilnym pulsem,
pozwolę, by przyjął chłosty codzienności zza drzwi warsztatu.
By otarł się o chciwych kupców, bardów zakłamanej poezji
i bogów, którzy sami się bogami określili.
Pozwolę, by przeniósł kowadło z północy na południe,
a w młocie wymienił trzon - on będzie mi kowalem,
a ja pozostanę tłem w nowym obrazie, nowego artysty.
14 mar 2009
26 mar 2009
Modlitwa podsłyszana w kuźni
Kategoria:
Marek Olszewski
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz